Ponieważ już dość dawno wziąłem się za pisanie tych tekstów, mam nadzieję usłyszeć jak najwięcej opinii (niekoniecznie pochlebnych), żebym miał jakie takie wyobrażenie na temat jakości tego, co tworzę.
Książka liczy sobie już prawie 300 stron w Wordzie, jest na ukończeniu i mam nadzieję ją wydać.
Od was chciałbym jedynie jak największej ilości opinii. Napiszcie po prostu, co o moich wypocinach myślicie.
UPDATE: W chwili obecnej książka jest już od dawna ukończona, a to, co jest zamieszczone na forum, to nieaktualizowane wersje kolejnych rozdziałów (część błędów zauważonych przeze mnie lub wytkniętych przez forumowiczów dawno już poprawiłem, dodałem też sporo drobnych modyfikacji merytorycznych).
------------------------------------------------------------------------
Rozdział pierwszy - Preludium
- 1 -
Kiedyś ogień pochłonie ten świat, pomyślał Anderson, podziwiając widok okolicznej przestrzeni. Jasne, jeśli tak dalej pójdzie, to kochany Pan Bóg wreszcie zdecyduje, że ten interes trzeba zamknąć i ześle Oczyszczający Płomień...
Na razie jednak to oni musieli się tym zająć.
Stał więc zaledwie metr od szerokiego okna, w swojej kajucie na okręcie, który od niedawna należał do niego, pozwalając sobie na chwilę relaksu i ściskając w ustach niezapalone cygaro. Z okna rozciągał się niezły widok na Ziemię i orbitującą ponad nią flotę. Notabene flotę, którą zebrano zaledwie w kilka lat. Statki różnych klas - niszczyciele, lotniskowce i multum żelastwa innego typu - wisiały leniwie w próżni, w każdej chwili gotowe, jak przynajmniej się zdawało, do wykonania nakazanego manewru. Oczekiwały na rozkazy& które nie nadchodziły. I jak na razie nic nie wskazywało na to, że wkrótce jakieś miałyby nadejść.
Sięgnął do kieszeni swego wojskowego płaszcza i gmerał w niej przez chwilę, póki nie wyciągnął ozdobnej zapalniczki. Zapalił cygaro i zaciągnął się mocno, zastanawiając się, jak długo jeszcze będzie to trwało. Oczekiwanie. Do diabła, dobrze będzie wejść do akcji. Oczywiście, jeśli załatwią całe mnóstwo drobnych spraw tutaj. Powoli się do tego przyzwyczajał, ale był już coraz bardziej zirytowany tą sytuacją. Nie byli gotowi do działania, a czas mijał. Już przywykł do tego, że czeka na rozwiązanie kilku istotnych problemów, tak jak przywykł do kapitańskiej kajuty i do zapasu cygar i wina w schowku, którymi pozwalał sobie delektować się przez ostatnie dni. Właściwie to przywykł ostatnio do wielu rzeczy.
Nacisnął guzik na panelu koło okna i delikatne szyby zostały przykryte neostalowymi zasłonami, zabezpieczającymi je przed ogniem wroga. Dobrze zdawał sobie sprawę, jak duże ryzyko wiąże się z umieszczaniem takich okien na statku gwiezdnym. Były na tyle grube i wytrzymałe, by nie dało się stłuc ich uderzeniem pięścią czy kopnięciem, ale wystarczyłoby lekkie trafienie z małokalibrowej broni... dziękował Bogu za te metalowe osłony. Gdy powoli przesłaniały mu widok, którym zdążył się już nacieszyć, zaczął, chyba po raz setny, zastanawiać się, jak doszło do tego, że stał tutaj, na nowym statku z nową załogą. Doskonale pamiętał tamte dni. Wtedy jeszcze służył jako pierwszy oficer na pokładzie Alastora. W czasie dwugodzinnej bitwy z Auvelianami o kolonię Cuban okręt ten doznał poważnych zniszczeń, uszkodzeniu uległy drugi reaktor i systemy komputerowego kierowania ogniem. Kapitan został zabity wskutek ostatniej salwy wroga, więc zgodnie ze standardową procedurą dowództwo objął Anderson. Potem zaczęły się kłopoty. Anderson miał wtedy świadomość, że pakuje się w piekło, a jednak zignorował rozkazy admirała i wydał polecenie załodze, aby przystąpić do ataku na lewe skrzydło Auvelian. Było tam krucho z flotą GTU, kolejne niszczyciele padały w zasadzie jak muchy, uszkodzone i niezdolne do sprawnej walki. A wróg już kierował okręty inwazyjne na powierzchnię planety. Admirał najwyraźniej uznał, że Cuban można już spisać na straty i zamierzał wycofać flotę. Lecz Anderson miał inne zdanie. Jego desperacki atak wprawdzie spowodował dalsze naruszenie i tak już uszkodzonych systemów uzbrojenia okrętu i w efekcie ich zniszczenie, lecz obydwa statki inwazyjne wroga uległy unicestwieniu wskutek trafienia reaktorów, nim interweniowały jednostki wojenne Auvelian. A potem był jeszcze szaleńczy atak starodawną japońską metodą. Kamikaze, tak to chyba wtedy nazywali. Anderson sam się sobie dziwił, że podjął taką decyzję, dziwił się jeszcze bardziej, że załoga go posłuchała, ale tak czy inaczej byli już wtedy skończeni. Dorwali, zza grobu niemalże, okręt flagowy Auvelian, jak się później okazało. Bez statków inwazyjnych i bez dowódcy Auvelianie nie chcieli ryzykować przeprowadzenia desantu, a kontratak GTU obrócił ich w kosmiczny pył, oswabadzając także ocalałych z Alastora, których statek ratunkowy pochwycili nieprzyjaciele. To była chwila chwały, drogo zresztą okupionej. Potem zaczął się mniej przyjemny epizod, gdy Anderson jako tymczasowy dowódca niszczyciela został zaciągnięty przed sąd wojskowy i oskarżony o jawną niesubordynację i świadome złamanie rozkazów przełożonego. Był wtedy pewien, że jeśli nie odeślą go na kilka lat aresztu bądź nie wyrzucą z floty, to bez wątpliwości zdegradują i zniszczą mu karierę, która zaczynała się już rozwijać. Przez pierwszy tydzień rozprawy wszystko się na to zanosiło. Potem jednak stał się cud. On był nie mniej zdziwiony od pozostałych, gdy sama Rada GTU wstawiła się za nim w uznaniu jego zasług. Do akcji wkroczyły także media. Admirał Antonow, pod którym Anderson wtedy służył, nagle zmienił nastawienie i wystąpił o przyznanie mu odznaczenia. Skończyło się więc na tym, że zamiast kary dostał komandora.
Zatem teraz stał na pokładzie własnego okrętu, jako dowódca. Warto dodać, okrętu dopiero co wyprowadzonego ze stoczni i wyraźnie takiego, przy którym Firma nie zawracała sobie głowy drobiazgami... Nie wspominając już o załodze. Byli to ludzie o równie dużym przebiegu, jak okręt. Młodzi, którzy dopiero co otrzymali dyplomy z akademii. Niektórzy mieli i osiemnaście lat. Widać było po ich zachowaniu, że niedawno ukończyli akademię. Zawsze wypełniali obowiązki nadto gorliwie, zawsze zbyt ochoczo salutowali i zawsze przemawiali do kapitana bądź oficerów zbyt uroczyście. Banda młodych nadgorliwców.
Zaledwie o tym pomyślał, gdy do jego kajuty wkroczył adiutant z plikiem papierów, noszący mundur, który wydawał się może nawet zbyt schludny. Podszedł do Andersona krokiem marszowym i przemówił denerwująco oficjalnym tonem.
- Komandorze, przysyła mnie trzeci oficer. Raport, którego pan żądał, jest gotowy.
Jak dotąd do załogi nie trafiały jego żale związane ze zbyt surową dyscypliną na okręcie, za którą nigdy nie przepadał.
- Dobrze - mruknął, wyciągając rękę - Proszę mi to dać.
Adiutant oddał mu dokument. Anderson wymamrotał, że może odejść. Podoficer jednak nie ruszył się z miejsca, jakby nie rozumiejąc.
- Odmaszerować!
Tym razem Anderson powiedział to głośno i wyraźnie. Wreszcie poskutkowało i już po chwili był znowu sam. Usiadł przy biurku, analizując treść raportu. Lektura bynajmniej nie poprawiła mu humoru.
Systemy kierowania uzbrojeniem wciąż nie były sprawne. Tarcze energetyczne zresztą też. Jeden z reaktorów nadal nie działał, a jak dotąd nie dostali żadnych części do napraw, skierowania do doków ani nawet zaopatrzenia. Przecież nadal nie mieli amunicji.
Po prostu idiotyczne, pomyślał. Wina i cygar pod dostatkiem, już zdążył się poczuć niemal jak w luksusowym hotelu, a nadal nie posiadali tego, co było im naprawdę potrzebne. Marzyła mu się jakaś walka, a na razie nie mieli nawet czym walczyć.
Anderson miał jakie takie pojęcie o polityce wewnętrznej floty i wiedział, że to wszystko to skutek pośpiechu ostatnich czasów. Rząd chciał jak najszybciej rozbudować flotę, stąd te niedociągnięcia w wyposażaniu nowo zbudowanych okrętów i coraz młodsi ludzie w miejsce załogi.
Jak na razie pośpiech nikomu nie wychodził na dobre. Każdy to widział, tylko nie ci kretyni z rządu. Wszelkie skargi nowych dowódców woleli zrzucać na barki Dowództwa Floty, które, z tego, co wiedział, już miało natłok drobnych spraw związanych z nową flotą.
- Kiedy przyjdzie nasza kolej? - pytanie to zadał na głos
Męczyło go to oczekiwanie. Męczyły go te nieznośne drobne sprawunki do załatwienia. Naprawdę dobrze by było przystąpić do akcji. Albo chociaż zmienić stanowisko. Ziemia da sobie radę, flota jest teraz potrzebna gdzie indziej...
Spojrzał na kalendarz... do licha, tkwią tu już miesiąc? Jak ten czas leci. Zanotował coś pod nową datą. Był już 22 kwietnia czasu alfa, rok 3282.
- 2 -
Jake Deckard przechadzał się sterylnymi korytarzami stacji Tango 12B. Korzystał z chwili wolnego czasu, jaki mu na dziś pozostał, pozwalając sobie na małe odprężenie. Był zmęczony całodzienną papierkową robotą, a wiedział, że czeka go jeszcze kilka takich dni.
Rany, jak on nienawidził papierkowej roboty. To było chyba gorsze niż walka. Był sierżantem XIV Brygady Desantowej GTU, zatem wiedział coś o tym.
Po ostatniej akcji na Toerdenie, gdy udało im się zakończyć krótką, lecz ciężką kampanię spektakularnym sukcesem, nastała chwila spokoju. Wciąż wspominał zgiełk bitwy, przelewaną krew i działania mas lekkiej piechoty wspomaganej przez armię pancerną oraz ogień okrętów z orbity. Toerden był przeklęty, zajęty przez Ildan i ich stworzone metodą zaawansowanej genetyki potwory, których hordy zostały przerzucone na tę neutralną ludzką kolonię i rozpoczęły rzeź. Lokalny niewielki garnizon, wspomożony zebranymi naprędce małymi posiłkami, nie miał szans. Gdy bestie położyły trupem ostatniego żołnierza GTU, eksterminacja dotknęła ludności cywilnej. Jake wciąż czuł obrzydzenie, gdy przypominał sobie, jak wkraczali do miast zamienionych przez sterowane centralnie potwory w wylęgarnie kolejnych potworów. Przypomniały mu się trofea zwycięzców - ludzie obdarci ze skóry i powieszeni pod sufitem swych mieszkań za nogi. Nie chciał tego więcej oglądać. Dobrze, że bestie, wspomagane zresztą później przez Auvelian, spotkała zasłużona kara. Wojska GTU zwyciężyły, zanim Ildanie uznali, że czas skolonizować podbitą planetę. Straty były jednak znaczne. Oficerowie oceniali, że po kampanii pozostało im jedynie dwadzieścia pięć procent początkowych sił. Bestie zostały pokonane, ale trzeba im przyznać, że dały ludziom niezły wycisk.
W sumie cwani ci Ildanie, pomyślał Jake. Bardziej, niż ludzie. Oni nie szafują własnymi obywatelami w celach militarnych, tylko wyręczają się hodowanymi potworami, uzbrojonymi nie w karabiny i działa, lecz ostre jak brzytwa zęby i pazury, żrący kwas i grube chitynowe pancerze. Do tego atakujące sporymi stadami. Rany, czemu ludzie jeszcze na coś takiego nie wpadli?
Może dlatego, że chcą uchodzić za cywilizowanych. Tylko, że to nie idzie w parze z tym, że nie zależy im zbytnio na życiu żołnierzy. Szkolenie zostało poszerzone, ale wciąż pozostawiało wiele do życzenia i na wojnę posyłano wręcz dzieciaki, które może i umiały posługiwać się bronią, ale brakowało im wprawy. W rezultacie ginęły masowo. W gruncie rzeczy ludzie skolonizowali już przeszło pięćdziesiąt planet, teoretycznie mogą sobie pozwolić na duże straty...
Idąc dalej korytarzem, minął rząd okien po lewej, z których rozciągał się widok na Calhoun, planetę, na straży której stała zawieszona na orbicie stacja. Skręcił w prawo, w boczne przejście i wszedł do mesy.
Była już 23.00 lokalnego czasu, więc nie dziwił się, że mesa była kompletnie opustoszała. Wszyscy szykowali się do nocnego spoczynku. Spali średnio 6 godzin na dobę, więc większość z nich dziękowała, że mieli nieograniczony dostęp do kawy - wynalazku, którego wiek nie umniejszył geniuszu. Sam sierżant uważał kofeinę za błogosławieństwo.
W głębi mesy znajdował się bufet, gdzie wolni żołnierze wydawali swój żołd na trunki wszelakie. Alkohol był w armii GTU dość powszechny, ale jego picie było dozwolone jedynie w ściśle określonym wolnym czasie i z umiarem. Niestosowanie się do zaleceń przełożonych w tej materii oraz upijanie się były bardzo surowo karane. Gdy Deckard spojrzał na bar, nabrał ochoty na kupienie czegoś do picia. Niestety nie mógł tego teraz zrobić. Choćby z tego względu, że za bufetem było pusto, ciemno, i nikt by go nie obsłużył.
Usiadł na ławie przy jednym ze stołów. Oparł łokcie o blat i przetarł twarz dłońmi, jakby oczekiwał, że zetrze z siebie zmęczenie. Naprawdę nienawidził papierkowej roboty.
- Boże... - zajęczał - Oddałbym wszystko za drinka.
Zaledwie to powiedział, czyjaś ręka sięgnęła ponad jego pochyloną głową i postawiła przed nim na stole butelkę bursztynowego płynu, jakiejś nieznanej mu marki. To dziwne, nie rozpoznawał nawet liter na etykiecie& może to dlatego, że był taki zmęczony. Powinien zaraz się położyć. Im wcześniej zaśnie, tym lepiej wypocznie.
Podniósł głowę. To był porucznik Jan Kalinowski, wysoki, postawny blondyn, dowódca czternastego plutonu XIV Brygady, w skład którego wchodziła drużyna Deckarda. Był znany ze swoich poufałych stosunków z podoficerami oraz idealistycznych przekonań. Miał na sobie wyświechtany mundur, który wyglądał, jakby udał się w nim na imprezę w spelunie. Podążył teraz ku barowi i wyciągnął spod lady dwa małe, czyste kieliszki.
- Witam, sierżancie Deckard - odezwał się do niego - Pan też nie śpi?
- Taaaa... Daj mi się napić.
- Po to właśnie wziąłem dwa kieliszki. Słyszałem bardzo dobrze, jak mówiłeś, że oddasz wszystko za drinka - przez jego znużoną twarz przebiegł uśmiech - Ale nie będę wykorzystywał sytuacji. Nie jestem urzędasem od kruczków prawnych.
Postawił szklanice na stole, nalał i usiadł naprzeciwko Deckarda. Najwyraźniej liczył na konwersację. Sierżant był taki znudzony, że w sumie chętnie przystał na tą niewypowiedzianą przez porucznika propozycję.
- Co dali ci do roboty ostatnio? - zapytał
- To samo, co tobie. Papiery, papiery... zaczynam wariować. Od czasu, gdy Rada powzięła projekt utworzenia nowej floty, wysłali całkiem sporo oficerów do pomocy ludziom z biura. Stale są jakieś problemy. Kadry, nowi oficerowie, załogi. Do tego, o ile wiem, w systemie Rheah robi się coraz goręcej.
- Dobrze, może poślą nas do walki
Sam się sobie dziwił, że tak się do tego palił. Wojna oznacza ryzyko śmierci, czy naprawdę było mu do tego tak spieszno?
- Nie obawiasz się? - zapytał Kalinowski, wypowiadając na głos wątpliwości Deckarda
Jakby czytał mu w myślach. Telepata cholerny.
- Trochę.
Sięgnął po kieliszek.
- Masz tego więcej? - zapytał, przyglądając się bursztynowemu płynowi
- Tylko tę butelkę. Jak chcesz jeszcze trochę, będziesz mi winien przysługę, kosztował mnie cały żołd. Uważaj, jest bardzo mocny.
Deckard nie zwrócił na ostrzeżenie specjalnej uwagi. Był obeznany z alkoholami, wiec przytknął kieliszek do warg i pociągnął zdrowo.
I w chwilę później uderzył w głośny kaszel, omal nie wypluwając połkniętego trunku. Płyn dosłownie wypalił mu gardło. Gdy po chwili odzyskał oddech, zwrócił się ze zdumieniem do porucznika.
- Rany, płynny ogień. Skąd to masz? Ktoś ci to opchnął za cały żołd, tak?
- Zgadza się - porucznik skinął głową na znak potwierdzenia - Namówiłem jednego z jaszczurów.
- Jaszczurów?
Deckard niemal wstał z miejsca, tak się zdumiał. Szeroko otworzył oczy.
- Oni tu są?
- Nie wiedziałeś? Przyszli dzisiaj jako wzmocnienie. Jeszcze jedno symboliczne wsparcie na znak przyjaźni, oby się utrzymała. Liczę, że pokażą nam, co potrafią.
- Ilu?
- Nie jestem pewien. Około dwustu.
Deckard był całkiem zdziwiony. Oczywiście wiedział sporo o jaszczurach. Kto nie wiedział. On sam spotkał nawet kilku osobiście.
Jaszczury były rasą inteligentnych, człekokształtnych gadów, którą ludzie napotkali w 3098 roku. Oni sami mieli w swym języku własne, dziwnie brzmiące dla ludzkiego ucha miano - Sthresis - lecz ludzie już dawno ochrzcili je mianem jaszczurów. Zamieszkiwali bujną planetę Sthresius, o warunkach naturalnych bardzo podobnych do ziemskich i takiej też historii. Ta ostatnia pozbawiona była jednak faktu wymarcia wielkich gadów, czego efekt - istnienie jaszczurów - był teraz dobrze widoczny.
Ich napotkanie było punktem zwrotnym w ludzkiej ekspansji. W tamtych czasach ludzkość z dzisiejszego punktu widzenia sięgnęła apogeum barbarzyństwa. Ludzie uznawali się wówczas za panów wszechświata, upojeni swym sukcesem w kolonizacji przestrzeni i potęgą technologiczną i militarną, po jaką sięgnęli. Zdawało się, że nie ma na nich mocnych.
Każdy człowiek był boleśnie świadom, że w tamtym okresie GTU zajęła kilka światów zaludnionych przez inteligentne formy życia, które spotkała całkowita eksterminacja. Ludzie wstydzili się teraz swych czynów, marząc o wymazaniu ich z pamięci.
W latach pięćdziesiątych XX wieku, a nawet i przez jakiś czas później, ludzie tworzyli znaczne ilości dzieł filmowych lub literackich, w których agresywne rasy obcych istot atakowały Ziemię z zamiarem jej zniszczenia. Kalinowski jak na żołnierza bardzo interesował się historią, niekiedy racząc sierżanta różnorakimi informacjami, toteż ten drugi wiedział o dawnej twórczości Ziemian. Jednak to nie obcy gatunek, lecz ludzie mieli się okazać potworami, przemierzającymi galaktykę i niszczącymi każde istnienie, wymykające się ich standardom doskonałości.
I w takich warunkach, w pamiętnym roku 3098, na drodze dalszej ludzkiej ekspansji znalazły się jaszczury. Ich technologia stała na niższym poziomie, niż ludzi, flota również była w fazie zaledwie eksperymentalnej. Jednak armia Terran, podobnie jak dzisiejsza, składała się z gromady niedoświadczonych rekrutów i dowódców o doświadczeniu nabytym tylko w walce ze znacznie słabszymi militarnie gatunkami. Jaszczury natomiast szybko okazały się być rasą nie tylko waleczną i gotową zginąć w obronie ojczyzny, lecz także dysponującą armią wręcz elitarną, w porównaniu z którą ludzie nie umieli nawet dobrze posługiwać się bronią. Ludzie mieli pulsacyjne karabiny laserowe TC-200, ich wszystkie jednostki dysponowały tarczami energetycznymi, chroniącymi je przed ostrzałem (nie były co prawda niewyczerpywalne, a te chroniące piechotę miały bardzo małą moc). Mieli flotę, która w każdym momencie mogła położyć przytłaczający ogień z orbity. Co gorsza dla jaszczurów, ludzie mieli więcej żołnierzy. Lecz wojnę wygrały inteligentne gady. Ich sukces przyspieszyła globalizacja ich planety, gdyż przed ludzkim atakiem pozostawali skłóceni i podzieleni tradycyjnie na państwa i narody.
W kłopotliwą sytuację wprawiła wtedy GTU nie tylko utrata potężnej bitnej armii, lecz również fakt, iż jaszczury okazały się na tyle przedsiębiorczą i rozumną rasą, że zdołali przynajmniej częściowo skopiować co istotniejsze technologie ziemskie, dzięki przejęciu niektórych statków bojowych GTU. Dzięki temu niedługo potem zabrali się za kolonizację innych światów oraz międzygwiezdne podróże. Kluczowy był tu napęd nadprzestrzenny, który stał się standardowym wyposażeniem także i jaszczurzych krążowników. Sthresianie rozwijali się w pokoju przez kilkadziesiąt lat, jako że ludzie zbagatelizowali zagrożenie, jakie stanowiły jaszczury, sądząc, iż spustoszenia spowodowane przez siły inwazyjne uniemożliwią im łatwą odbudowę cywilizacji. Poczynione przez ludzi szkody istotnie były kolosalne, a sthresiańskiej rasie przez pewien okres czasu zagrażał głód, jednak okazały się możliwe do odrobienia. Kolejny kontakt między obiema rasami nastąpił dopiero w pół wieku później - nieopodal jednej ze świeżo założonych jaszczurzych kolonii. Chcąc nie dopuścić do ekspansji konkurenta w kosmosie, ludzie nie zaprzestali konfliktu, rzucając do walki coraz to nowe siły i atakując zakładane przez jaszczury kolonie. Cały ten etap wojen terrańsko-sthresiańskich, powszechnie nazywany po prostu bitwą o kolonie, okazał się jednak kolejnym sukcesem gadów. Żadna z przeprowadzonych inwazji na ich młode kolonie nie odniosła skutku, zaś jaszczury pokonały ludzką flotę w licznych bitwach. Seria upokarzających klęsk oraz długa lista strat były następnym kubłem zimnej wody dla GTU. Terranie przestali ostatecznie wierzyć we własną potęgę i niezwyciężoność. Jednocześnie doszukiwano się przyczyn sukcesów obcej rasy. Niektórzy obarczali winą nieudolność oficerów GTU oraz niewystarczające wyszkolenie żołnierzy, co było częściowo prawdą. Sthresianie byli po prostu lepiej stworzeni i przystosowani do wojny, niż ludzie, tak wyszkoleniem oraz doświadczeniem, jak i biologicznie.
Kolejny, jeszcze większy szok ludzie przeżyli, gdy jaszczury, atakowane przez nich w kolejnych latach militarnie, przyjęły znaną już za ziemskiej starożytności maksymę, że najlepszą obroną jest atak - i przeprowadziły inwazję na Ziemię. Jakby było tego mało, inwazja ta zakończyła się pełnym sukcesem, gdy padł ostatni garnizon ludzi na macierzystej planecie. Zwycięstwo to nie gwarantowało jaszczurom całkowitego powodzenia - ludzie już wtedy dysponowali niejedną liczną flotą oraz armią, niejedną samowystarczalną kolonią i mogli bez problemu przeprowadzić kontratak. Jaszczury zaś nie miały na tyle potężnego przemysłu, by nadążać za ludźmi z produkcją i szkoleniem. Jednak wybitnie trafiony okazał się efekt psychologiczny. Ludzie uznawali Ziemię za fortecę nie do zdobycia, więc wieść o jej upadku rozprzestrzeniła się z prędkością burzy, powodując masową panikę w ludzkich koloniach, które kolejno uznawały zwycięstwo jaszczurów. Gady skrzętnie wykorzystały ten fakt i wysłały do ludzkich kolonii swe wojska, które przystąpiły do niemal całkowitego rozbrojenia GTU. Poza tym jednak nie zastosowały żadnych represji wobec pokonanych ludzi. Okupowały kolonie ludzkie, uznające ich zwierzchnictwo, przez około wiek, zgarniając z każdej z nich niewielki procent wydobywanych surowców, co przyspieszyło ich rozwój militarny i cywilizacyjny. Rozbudowały gwiezdną flotę wojenną do znacznych rozmiarów. Ponadto wydębiły od ludzi kilka kolejnych technologicznych bajerów, jakich wciąż wtedy nie znały. Udało im się naonczas między innymi skonstruować prymitywne namiastki stosowanych przez ludzi tarcz energetycznych oraz poznali sekret hibernacji, która była nieodzowna na loty międzygalaktyczne w celu nie zużywania cennych zasobów w czasie podróży. Poza tą eksploatacją nie dokonały jednak jakiejkolwiek degradacji ludzkiej rasy, a GTU istniała nadal jako jednostka polityczna. Tyle, że nie posiadała już żadnej siły militarnej, a jej działania nie mogły wykraczać poza nadzór rządu sthresiańskiego - choć ten nie był bardzo ścisły. Sthresianom zależało przede wszystkim na tym, aby ludzie przestali stanowić dla nich zagrożenie, nie podjęli więc żadnych działań mających na celu obrócenie ich w niewolę, narzucenie im obcych praw czy też stworzenie siatki inwigilacyjnej oraz aparatu policyjnego.
Okupacja powoli ustępowała, gdy wybuchały na planetach kolejne powstania, których tłumienie przychodziło jaszczurom z coraz większym trudem. Co więcej, sytuację gadów utrudniało wplątanie się w wojnę z sojuszem ildańsko-auveliańskim, podczas której zmuszeni byli chronić zarówno własne, jak i ludzkie kolonie. Gdy zaś stacjonujące na Revai statki ludzi zaatakowały garnizon uzurpatorów, zmuszając ich do wycofania się, a planetę opanowały tłumy uzbrojonych rebeliantów, jaszczury ostatecznie zrezygnowały z dalszej okupacji, wycofując się z kolejnych światów w obawie przed rozprzestrzenianiem się fali ogólnoplanetarnych rebelii. Pozostawiły sobie jedynie planetę Akios, która przemieniła się wkrótce w istny neutralny azyl, gdzie mieszkać mogli swobodnie przedstawiciele wszystkich ras znanego wszechświata. Pieczę wojskową i administracyjną nad tym światem po dziś dzień jednak utrzymywały jaszczury.
Ludzie cieszyli się odzyskaną pełnią swobody od dwudziestu pięciu lat, jednak w tym relatywnie krótkim czasie zdołali bardzo szybko odbudować większość swej militarnej potęgi. Porzucili jednak uroczyście dawną agresywną ekspansję, uznając wyższość dyplomacji i zdrowego rozsądku.
Jaszczury deklarowały przyjazne zamiary wobec ludzi, nie chcąc dalszej wojny. Epizod ich historii związany z batalią przeciwko GTU jednakowoż napawał ich nadal nieskrywaną dumą. Trudno im było się dziwić.
Teraz zaś sierżant Jake Deckard usłyszał od Kalinowskiego, że przybył cały, w sumie nieduży, kontyngent przedstawicieli tej rasy, by wspomóc ich w walce. Wreszcie odzyskał głos po chwilowej refleksji, w czasie której porucznik w milczeniu wychylił własną porcję trunku. Nie zniósł tego lepiej od Deckarda.
- Czy przydzielą którychś z nich do naszej kompanii? - zapytał
- O ile mi wiadomo, tak. Dostaniemy ich dwudziestu. Już z rana nadejdzie oficjalny nakaz, abyśmy byli im gościnni.
Deckard roześmiał się cicho.
- A co ty o tym sądzisz? Czy dobrze będzie mieć ich po naszej stronie?
- Nie wiem. Ale jeśli to, co o nich mówią, jest prawdą, z chęcią poobserwuję ich w walce. Mam tylko nadzieję, że znają esperanto lepiej niż ten, od którego wyłudziłem flaszkę.
Esperanto był sztucznym językiem zaprojektowanym pod koniec XIX wieku przez Ludwika Zamenhofa jako język międzynarodowy. Ludzkość doceniła go w pełni dopiero w roku 2236, kiedy cała planeta czyniła przygotowania do całkowitej globalizacji. Był on prosty i łatwy do nauczenia się. Wystarczyła niewielka znajomość zasad gramatyki, aby władać nim doskonale. Z tego powodu to on został ostatecznie wybrany na urzędowy język Globalnej Terrańskiej Unii, wypierając poprzedniego kandydata - język angielski. Ten ostatni, podobnie jak zresztą inne tradycyjne języki, nie wyginął jednak całkowicie i często korzystano z niego w pewnych dziedzinach, jak choćby w wojskowej nomenklaturze czy nazewnictwie statków.
- I chyba sam się o tym przekonam - ciągnął Kalinowski - Mam jutro załatwić przydziały naszym dzielnym sojusznikom.
- Wygląda na to, że będzie ciekawie. Cóż, muszę lecieć, jak się zaraz nie położę, jutro będę nieprzytomny. Dzięki za drinka.
Deckard wstał, pożegnał się z porucznikiem i udał się do swojej kwatery. Liczył, że zanim zmoże go sen, uporządkuje jeszcze papiery w biurze, ale był już zbyt zmęczony. Położył się i niemal natychmiast zasnął.
- 3 -
Isador Taven przerwał nagle medytację. Coś zakłóciło jego wewnętrzny spokój. To było jednakże takie odległe... nie zdziwiłby się, gdyby ktoś wzywał jego pomocy z sąsiedniego układu planetarnego.
Właśnie przebywał w świątyni psioników na Daaronie. Była to jego rodzinna planeta - tu się urodził, wychował, tu przeszedł gruntowną edukację na szanowanego psionika Zakonu, teraz zaś był jego członkiem, przebywając służbowo w tutejszej świątyni i zajmując się nowicjuszami. Był uznawany za bardzo młodego i uzdolnionego psionika. Jako jeden z najmłodszych uzyskał rangę wyższego kapłana i został jednym z najmłodszych nauczycieli w historii Zakonu.
Mając 28 lat cieszył się niezwykłym jak na swój wiek poważaniem.
Psionicy istnieli w strukturach GTU od roku 2899, kiedy to u pierwszych ludzkich osobników objawiły się wyjątkowe uzdolnienia psychiczne. Utworzono Zakon, którego zadaniem było duchowe przewodnictwo ludzkiej rasy. Jego potęga rosła, gdy zasilały go kolejne szeregi wybranych. Wysoko postawieni członkowie Zakonu mieli dostęp do struktur państwowych i administracyjnych GTU, niżsi rangą byli wysyłani z armiami i brali udział w bitwach, stali też na straży skolonizowanych planet. Potęga ich umysłu, która pozwalała im dokonywać różnych, niesamowitych form mentalnych ataków, siała postrach wśród nieprzyjaciół. Innymi słowy, historia Zakonu była ściśle związana z historią samej GTU.
Ostatnimi czasy jednak ich klasa przeżywała zastój. Liczba napływających wybranych zmalała, a stopa śmiertelności stała się dość wysoka wskutek wzmożenia działań wojennych w ostatnich latach. Tym niemniej Isador mógł czuć się dumny z faktu, że należy do Zakonu. Zwykli ludzie nazywali ich niekiedy magami, jako że efekty działania ich mocy jak żywo przypominały owoce ludzkiej wyobraźni z dawnych lat.
Gdy więc pozwalał wypocząć umysłowi po żmudnych ćwiczeniach, jego spoczynek przerwał ten nagły mentalny zew. Rozejrzał się po skromnie urządzonym pokoju, jakby spodziewał się tu czyjejś obecności. Panowała tu cisza, tylko wiszący na ścianie zegar odzywał się miarowo. Miał on dwie tarcze - jedna wskazywała lokalny czas daaroński, druga natomiast tak zwany czas alfa - czyli najprościej tłumacząc, czas panujący aktualnie na Ziemi. Czas alfa miał szczególne znaczenie - był traktowany jako miernik wieku ludzkiej rasy i to on był uwzględniany w historycznych kronikach.
Niespodziewanie drzwi do kwatery Isadora otworzyły się i ukazał się w nich młody nowicjusz Teos.
- Mistrzu - odezwał się swoim cichym głosem - Nasz wielki arcymistrz Gabriel cię wzywa.
W samą porę, pomyślał Isador, wstając z wyprofilowanego fotela medytacyjnego i kierując się ku drzwiom. Zdążył na szczęście przebrać się wcześniej z szat treningowych w służbowe. Psionicy nosili ozdobne, powłóczyste szaty z delikatnego jedwabiu, które w pewnym stopniu upodabniały ich do duchownych. Były eleganckie, ale mało wygodne. Isador bynajmniej nie był konserwatystą i zawsze uważał, że powinno się zmniejszyć tę surową klasztorną dyscyplinę. W świątyni Zakonu panował zazwyczaj rygor.
Szedł spokojnym krokiem w kierunku kwatery Arcymistrza Gabriela. Znał dobrze tego człowieka, to on szkolił go w sztuce wykorzystywania psionicznych mocy, jakie nosił w sobie umysł wybranego. Darzył go szacunkiem i wydawało mu się, że jest jego ulubionym wychowankiem. W każdym razie wskazywało na to jego przyjazne usposobienie do Isadora. Do nikogo się tak nie odnosił, nawet do równych mu rangą arcymistrzom. Traktował go wręcz jak bliskiego przyjaciela.
Gdy Isador dotarł na miejsce, Gabriel siedział za biurkiem, w pozycji sugerującej, że dokładnie wiedział, iż jego uczeń zjawi się tu w tej chwili. Niektórzy ludzie uważali, że telepatia jest standardową cechą psionika, lecz nie była to prawda. Gabriel był jednym z niewielu adeptów tej sztuki. Isador kształcił się w tej dziedzinie, lecz nie zdołał w pełni zapanować nad umiejętnością zgłębiania cudzych myśli.
- Witaj, Isadorze - powitał go Gabriel, uśmiechając się przyjaźnie; w tym uśmiechu czaiło się jednak tym razem coś jeszcze, nieomylny znak, że ma poważne wieści - Proszę, usiądź - gestem wskazał na fotel po drugiej stronie biurka
Isador posłuchał prośby mistrza. Milczał. Oczekiwał, że to Gabriel coś mu wyjawi.
- Miło cię widzieć - kontynuował starszy psionik - Może zechcesz się napić?
Co powiedziawszy, rozłożył lewą dłoń, kierując ją nieznacznie w stronę stojących na pobliskiej szafce kieliszków i butelki czerwonego wina. Wszystkie trzy przedmioty spowiła momentalnie błękitna poświata i nagle, unoszone mocą telekinezy kontrolowaną przez Gabriela, przemieściły się na blat biurka. Gabriel przerwał przepływ mocy i otworzył butelkę wina, nalewając je do obu kieliszków. Uśmiech nie znikał z jego twarzy.
- Jak ci się wiedzie, Isadorze? - zagadnął
- Wszystko jest w najlepszym porządku, dziękuję za troskę - odparł Isador; nie spodziewał się pogawędki
- Czy u twoich uczniów wszystko w porządku?
- Tegoroczni nowicjusze wypadają bardzo obiecująco. To bardzo uzdolnieni młodzi ludzie. Oceniam, że wyniki szkolenia przekroczą nasze najśmielsze oczekiwania.
Sięgnął i napił się wina, którym częstował go Gabriel.
- Miło mi to słyszeć. To, oczywiście, twoja zasługa - uśmiech arcymistrza stał się jeszcze szerszy
- Jest pan zbyt łaskawy - Isador nauczył się pokory, zanim jeszcze trafił do Zakonu
- A ty zbyt skromny - nagle Gabriel spoważniał - Mimo wszystko, nie wezwałem cię po to, byśmy napili się razem wina. Zapewne już się tego domyślasz.
- Tak, mistrzu. O ile się nie mylę, ostatnie wydarzenia coraz bardziej niepokoją Radę Zakonu.
- Zgadza się. Zanim przedstawię ci, po co cię tu wezwałem, chcę cię o coś zapytać
- Słucham.
- Czy wyczułeś zew na sferze mentalnej, niedawno, około piętnastu minut temu?
Isador był nieco zdumiony tym pytaniem. Nie śmiał zaprzeczyć.
- Tak, mistrzu. Było to bardzo odległe wezwanie. Nie jestem w stanie zidentyfikować ani źródła, ani określić, skąd...
Gabriel przerwał mu uniesioną dłonią.
- Cóż, nie rozczarowujesz mnie. Liczyłem, że i ty to poczułeś. Nasi najpotężniejsi psionicy od jakiegoś czasu wyczuwali te sygnały, lecz teraz był on znacznie mocniejszy. Obawiam się też, że mamy hipotezę... dość prawdopodobną zresztą, skąd mogą napływać te emanacje mocy.
Przerwał, ewidentnie dla efektu. Nastała chwila milczenia, po czym kontynuował.
- Jak mniemam, wiesz o pracach wykopaliskowych zakładanych na Neoterra w systemie Rheah.
- Tak, mistrzu. Według ostatnich raportów jest bardziej niż pewne, że natrafiliśmy na ślady starożytnej cywilizacji. Prowadzone są tam badania w celu ustalenia, z czym mamy do czynienia. Wiemy też o atakach na planetę i nie wykluczamy możliwości, że Auvelianie bądź Ildanie mają już swoją tajną bazę prowadzącą tam prace.
- Zgadza się, Isadorze. Natomiast Rada Zakonu wysuwa przypuszczenia, jakoby to, co odczuliśmy, było odzewem stamtąd. Być może jest to wiadomość pozostawiona przez tę cywilizację, czymkolwiek by nie była& albo też znamię niepojętej spuścizny bądź artefaktu.
Isador nie spodziewał się tego. Wiedział, że Gabriel jest mu bliskim przyjacielem, nie spodziewał się jednak, że udostępni mu informacje zastrzeżone dla Rady Zakonu. Niemniej niepokój z powodu naruszenia przez Gabriela standardowych procedur bezpieczeństwa szybko został stłumiony przez fascynację dla potencjalnego wielkiego odkrycia. Znajdowano już wcześniej liczne ślady starożytnej obcej cywilizacji, z których wnioskowano, że stała ona na niewiarygodnie wysokim poziomie. Marzono o odkryciu czegoś przełomowego w tej sprawie i wyglądało na to, że poszukiwania mogą się niebawem zakończyć sukcesem.
- Jakie środki podejmiemy w tej kwestii? - zapytał wreszcie, otrząsnąwszy się z zamyślenia
- W tej chwili mamy związane ręce - rzekł ponuro Gabriel - Sprawa leży w gestii Rady GTU i jeśli nie uzna tego za konieczne, nie będzie nas w nią angażować. Jest jednak bardzo prawdopodobne, że weźmiemy w tym udział, co potwierdza Rada, zatem już od dwóch tygodni czynimy przygotowania. Pierwsza drużyna psioników ma stawić się na granicznej planecie Calhoun i dołączyć do zbieranej tam armii. Dotychczasowo zgromadzono tam osiemnaście niszczycieli klasy Avenger oraz jeden okręt inwazyjny typu Apocalypse. Siły lądowe liczą sto tysięcy ludzi. Angaż tak znacznych sił Rada usprawiedliwia faktem, iż działania sił wojskowych nieprzyjaciela, głównie Auvelian, nasiliły się ostatnio. Podejrzewam zatem, że Dowództwo Floty nie poprzestanie na dotychczas zgromadzonych siłach. W każdym razie, my wyselekcjonowaliśmy już grupę psioników, którzy mieliby towarzyszyć wyprawie. Wciąż jednak jedno miejsce jest wolne.
- A zatem?
- Cóż, przeszedłem właśnie do sedna sprawy. Nadal istnieje prawdopodobieństwo, że cała ta sprawa zakończy się, zanim rozpoczną się wzmożone działania wojenne. Jednak stale musimy być gotowi na wszelką ewentualność. Na naradzie podjęliśmy decyzję, aby zaproponować ci udział w ekspedycji. Twój akces poparło kilku ważnych członków Zakonu, zatem jeśli wyrazisz takie życzenie, nie ma problemu, abyś otrzymał zlecenie towarzyszenia siłom ekspedycyjnym na planecie Neoterra. Tak, właśnie dlatego wyjawiłem ci tak istotne informacje, Isadorze - Gabriel pozwolił sobie na lekki uśmiech - Tkwisz w tym tak czy inaczej.
Isador był pewien, że jego nauczyciel posłużył się umiejętnością telepatii i doskonale odczytał jego wątpliwości związane z wyjawianiem tajemnic rządowych osobom do tego nieupoważnionym.
- Jaki mam czas na decyzję?
- Maksymalnie na tydzień przed odlotem. Zostaniesz powiadomiony o terminie.
Gabriel ponownie użył telekinezy, przez co szuflada w jego biurku sama się otworzyła. Sięgnął do środka i wyjął dokument.
- Po prostu przemyśl to, Isadorze - powiedział, wręczając mu papier - Jeśli wyrazisz takie życzenie, podpisz zgodę na udział.
- A co z moimi uczniami? - zapytał Isador, odbierając kartkę od Gabriela
- O to się nie martw. Znajdziemy ci zastępstwo. Oczywiście wolałbyś zapewne robić to, co lubisz. Po prostu zastanów się, wybór należy do ciebie. I pamiętaj, że pokładam w tobie wielkie nadzieje. Możesz odejść. Miłego dnia.
Isador wstał i powoli wyszedł z pokoju, trzymając w rękach dokument. Czy powinien się zgodzić? Nie brał jeszcze udziału w prawdziwej bitwie. A jego uczniowie& Gabriel miał rację, czuł zamiłowanie do tego, co robił. Doskonalił siebie, a także nowicjuszy, którzy pod jego okiem czynili takie postępy.
Jednak pomoc siłom militarnym GTU była równie istotną powinnością lojalnego członka Zakonu, jak kształcenie nowych kandydatów na psioników.
- 4 -
Hans Dietrich kolejny raz myślał nad ucieczką. Uciec stąd, przenieść się w spokojniejsze rejony galaktyki. A najlepiej przenieść się do innej galaktyki.
Jego rodzice byli jednymi z ostatnio przybyłych kolonistów na planecie Neoterra. Była to pierwsza planeta skolonizowana poza ludzką galaktyką. Nie minęło zresztą wiele czasu, jak stała się teatrem ostrych zmagań. Już dość dawno temu na planecie wylądowała ekspedycja Auvelian. Ta obca rasa od lat toczyła z GTU wojnę, której przedmiotem był spór o sektory Rheah oraz Frilea.
Auvelianie zostali po raz pierwszy napotkani podczas stuletniego okresu zwanego sthresiańską hegemonią. Pochodzili z planety o nazwie Auvernis i byli prawdopodobnie rasą bardzo wiekową, znacznie starszą niż ludzie. Mieli także reputację istot ekspansywnych, odkąd wraz z inną obcą rasą - Ildanami - wypowiedzieli wojnę Sthresianom. Konflikt dotknął w dużej mierze ludzkiego sektora galaktyki i stąd chłodne stosunki terrańsko-auveliańskie były powszechnie uznawane za efekt batalii Auvelian z jaszczurami, które mając ludzkie kolonie pod wojskową pieczą, stanęły w ich obronie. Gdy skończyła się obca okupacja planet GTU, Auvelianie nie zaprzestali walk z ludźmi, mając zamiar zagarnąć jak najwięcej zasobnych w cenne surowce światów. Jedną z zaatakowanych planet była właśnie rodzinna planeta Hansa Dietricha, Neoterra.
Początkowo niegroźna, auveliańska ekspedycja na Neoterra z czasem zaczynała poszerzać strefę okupacji, najwyraźniej wciąż zasilana z jednej z macierzystych baz wojskowych. Robiło się coraz niebezpieczniej. Władze zapewniały, że sytuacja jest pod kontrolą i wojskowy protektorat Neoterry z całkowitą pewnością stanowić będzie wystarczająco silną straż. Jak na razie jednak wśród ludności cywilnej szerzyła się panika.
Śledził bieżące informacje, zatem wiedział, że działania Auvelian mogą się nasilić. Rząd szykował posiłki, lecz nie poprawiało mu to nastroju. Wiedział, co to oznacza. Muszą się liczyć z możliwością wybuchu otwartej wojny. A przyczyna takiego stanu rzeczy leżała u podstaw badań nad obcą cywilizacją, jakie prowadzono, i za wyniki których każda ze znanych ras dałaby sobie głowę uciąć. Można to było ująć tak: kolejna wojna polityków. Niech to szlag, czemu te ich badania miałyby interesować zwykłych, szarych ludzi?
W razie czego ewakuują cywili. Taka była standardowa procedura. Ale był przekonany, że wynikną nieprzewidziane okoliczności, takie jak brak odpowiedniej ilości statków.
Opuścił redakcję po dniu pracy i poruszał się swoim antygrawitacyjnym pojazdem przez rodzinne miasto Davon, jadąc w stronę domu. Boże, przecież miał żonę i dziecko. Wyobrażał sobie, co by się stało, gdyby dopadła ich nawałnica wojny. Czy wytrzymałby ich stratę? Poważnie w to wątpił.
Nie, nie mogą tu pozostać, muszą stąd jak najszybciej uciec. Kłopot polegał na tym, że komunikacja między galaktykami nie była łatwa. Transport był utrudniony, ponadto niewiele statków kursowało między tak odległymi rejonami wszechświata i następny termin wypadał dość późno. Miał wrażenie, że prędzej nadejdzie wojna i wyniosą się stąd, o ile w ogóle im się to uda, nie płatnymi, zorganizowanymi liniami transportowymi, lecz statkami ewakuacyjnymi. Ostatecznie może to i dobrze. Za ewakuację nie zapłaciliby, natomiast regularne transporty były dość kosztowne. Do tego doszłyby jeszcze fundusze potrzebne na ustawienie się na nowej planecie. Akios był planetą najlepszą na przeprowadzkę, bezpieczną, z dala od rejonu walk, lecz problemem pozostawały finanse. Jak to zorganizować? Nie wiedział, czy nie nazywać w takim przypadku ewakuacji ułatwieniem wydostania się z tej sprawy.
Dobrnął wreszcie do domu. Panował dziś na ulicach spory ruch. Gdy wszedł na dziesiąte piętro wieżowca, w którym mieścił się jego apartament i przekroczył próg mieszkania, przy wejściu przywitała go żona, Amelia.
- Cześć, kochanie! - powiedziała, obdarzając go czułym pocałunkiem
Odpłaciłby się pewnie równie wielką czułością, gdyby nie był tak zmęczony i zakłopotany całą tą sytuacją. Tego dnia rzadko odzywał się do Amelii. Obiad zjadł w milczeniu, nie uśmiechając się nawet do swej sześcioletniej córki. Żona wiedziała, że jest z nim coś nie tak, próbowała z nim porozmawiać, ale udzielał wymijających odpowiedzi.
To kłopotliwe. Ostatnio gdy poruszył temat przeprowadzki, spotkało się to z kategoryczną odmową. Jak miał ją przekonać, że sytuacja jest zbyt poważna, by ją bagatelizować?
- 5 -
Komandor James Anderson jadł właśnie kolację wraz z innymi oficerami w eleganckiej, urządzonej ze znacznym jak na okręt wojenny przepychem mesie oficerskiej, gdy nagle zjawił się adiutant.
- Komandorze - zwrócił się w stronę Andersona - Melduję, że na pański prywatny komputer przyszły instrukcje z Dowództwa Floty. Przekaz poufny.
Anderson wstał, opuszczając bez słowa mesę i pozostawiając na wpół zjedzony posiłek. Szybkim krokiem udał się do swojej kajuty. Jeśli Dowództwo Floty miało zamiar przesłać tajne rozkazy czy instrukcje, zawsze przesyłało je na komunikator, do którego dostęp miał tylko dowódca jednostki.
Dotarłszy do kwatery, James usiadł przy biurku i włączył komunikator. Istotnie, zawierał nowy przekaz. Rozejrzał się niedbale po pomieszczeniu, upewniając się, iż jest sam, po czym otworzył wiadomość.
* * *
Od: Naczelne Dowództwo Floty GTU (Globalnej Terrańskiej Unii)
Do: Komandor porucznik James Horatio Anderson
Szanowny Panie Komandorze,
Mamy obowiązek poinformować Pana, iż zgodnie z rozkazem 230768A, przynależnym akcji o kryptonimie Zbawienie, otrzymuje Pan następujące instrukcje.
Dokładnie za trzy dni, dnia 26 kwietnia czasu alfa, najpóźniej o godzinie 16.00, Pański okręt klasy Avenger, Andromeda, ma się stawić na granicznej planecie Calhoun. Tam otrzyma Pan niezbędne zaopatrzenie i wykonane zostaną wszelkie naprawy i uzupełnienia. Tam również będzie Wasza tymczasowa pozycja bazowa. Po dotarciu otrzyma Pan dalsze instrukcje odnośnie przygotowywanej akcji.
Łączymy pozdrowienia i wyrazy szacunku.
* * *
Cudownie, pomyślał Anderson. Sam nie wiedział, czy cieszyć się, czy wściekać. Był zadowolony, że otrzymali wreszcie coś do roboty. Jakąś operację. Może to oznaczać jeśli nie walkę, to przynajmniej zmianę stanowiska. Był jednak również mocno poirytowany.
Kazali im gdzieś lecieć, ba, na dodatek kawał drogi, bo stąd do granicy ludzkiej przestrzeni nielicha trasa. Nie zastanowili się przy tym, że ich statek wciąż miał pewne niedociągnięcia. Jeden tylko reaktor produkował za mało mocy, żeby rozwinąć prędkość do nadprzestrzennej. Może gdyby zmagazynowali nadwyżkę energii w akumulatorach, daliby radę. Tak czy inaczej musieli podjąć ryzyko.
Wkrótce James powrócił do mesy, gdzie już wyczekiwano jego powrotu. Zrobiło się poruszenie, pozostali oficerowie albo przyglądali się z wyczekiwaniem, albo i nawet wstawali. Każdy chciał dowiedzieć się, co nakazuje im Dowództwo Floty. Czyżby mieli przestać tracić czas na bezowocnym zwisie w próżni na orbicie planety?
James lubił towarzystwo oficerów choćby z tego względu, że panowała wśród nich paradoksalnie mniej napięta atmosfera. Byli tu ludzie o przynajmniej niewielkim doświadczeniu bojowym, którzy traktowali procedury podobnie jak Anderson. To znaczy nie lubili zawracać sobie nimi głowy. Fakt, że usiłowali poznać treść wiadomości zastrzeżonej dla dowódcy jednostki, dowodził tego wyraźnie.
W tym szacownym gronie znajdował się i człowiek niewiele mniej doświadczony od niego. Miał stanowisko pierwszego oficera i jak na razie sukcesywnie uprzykrzał Andersonowi życie, zabierając głos zdecydowanie zbyt często i zdecydowanie zbyt często kwestionując słowa komandora. Jeszcze nie zaczęła się walka, oni przebywali najwyraźniej nie na okręcie wojennym klasy Avenger, lecz w jakimś luksusowym gwiezdnym hotelu, a już miał z kłopoty z oficerem. Co będzie, jeśli naprawdę przystąpią do akcji?
Koleś w gorącej wodzie kąpany, Anderson zawsze miał o nim takie zdanie. I właśnie teraz ów koleś skwapliwie dołączył do tych kilku osób oczekujących, że komandor zaraz wyjawi im, co zawierała wiadomość. Widocznie uważał, że skoro jest przeznaczona dla dowódcy, to Pierwszy też mógłby mieć do niej dostęp.
Anderson usiadł z powrotem na swoim miejscu przy stole, czekając na pytania.
- Panie komandorze, jakie dostaliśmy instrukcje? - zapytał Drugi
Anderson odczekał chwilę, nim udzielił odpowiedzi.
- Panowie, wygląda na to, że mamy się stąd wynieść. Jak najszybciej. Dostaliśmy nowe stanowisko.
- Gdzie?
- Gdzieś na granicy sektora. Dadzą nam wreszcie to, czego potrzebujemy od miesiąca. Przeprowadzimy naprawy instalacji i otrzymamy zaopatrzenie. Wreszcie będziemy w pełni sprawną jednostką.
- Komandorze - odezwał się Pierwszy - Jak twoim zdaniem mamy dolecieć do tego stanowiska, skoro nie mamy nawet dość mocy? - miał widocznie skłonność do wtykania palucha w jątrzącą się ranę
- Poruczniku, tak czy inaczej musimy znaleźć rozwiązanie. Czifie, czy damy radę zmagazynować w akumulatorach dość energii, aby przebyć ten dystans?
- Nie jestem pewien, komandorze. Gdzie mamy lecieć?
- Na planetę Calhoun.
- A, tak, wiem, o którą chodzi. To jakieś 230 lat świetlnych do przebycia.
- A więc?
- To będzie trudne, komandorze. Ale zrobimy, co w naszej mocy. Niczego nie obiecuję, ale postaram się, abyśmy dotarli do wyznaczonego miejsca we właściwym czasie.
- Dobrze.
Anderson westchnął i chwycił kieliszek z czerwonym winem, które popijał do kolacji. Opróżnili już wspólnie całą butelkę.
- A zatem, panowie - rzekł, unosząc naczynie - Za pomyślność.
Wychylił resztę napoju i nie mówiąc już ani słowa, wstał i wyszedł z mesy, zabierając ze sobą Trzeciego oraz czifa.
Jednego był całkowicie pewien. Coś się działo. Tylko gdzie? Słyszał wiele o ostatnich wydarzeniach na Neoterra, ale wszyscy byli przekonani, że to tylko przejściowy konflikt i w sektorze Rheah niebawem z powrotem nastanie spokój. Co w końcu mogło tak przyciągać wszystkich do tej planety?
To be continued...
Książka liczy sobie już prawie 300 stron w Wordzie, jest na ukończeniu i mam nadzieję ją wydać.
Od was chciałbym jedynie jak największej ilości opinii. Napiszcie po prostu, co o moich wypocinach myślicie.
UPDATE: W chwili obecnej książka jest już od dawna ukończona, a to, co jest zamieszczone na forum, to nieaktualizowane wersje kolejnych rozdziałów (część błędów zauważonych przeze mnie lub wytkniętych przez forumowiczów dawno już poprawiłem, dodałem też sporo drobnych modyfikacji merytorycznych).
------------------------------------------------------------------------
Rozdział pierwszy - Preludium
- 1 -
Kiedyś ogień pochłonie ten świat, pomyślał Anderson, podziwiając widok okolicznej przestrzeni. Jasne, jeśli tak dalej pójdzie, to kochany Pan Bóg wreszcie zdecyduje, że ten interes trzeba zamknąć i ześle Oczyszczający Płomień...
Na razie jednak to oni musieli się tym zająć.
Stał więc zaledwie metr od szerokiego okna, w swojej kajucie na okręcie, który od niedawna należał do niego, pozwalając sobie na chwilę relaksu i ściskając w ustach niezapalone cygaro. Z okna rozciągał się niezły widok na Ziemię i orbitującą ponad nią flotę. Notabene flotę, którą zebrano zaledwie w kilka lat. Statki różnych klas - niszczyciele, lotniskowce i multum żelastwa innego typu - wisiały leniwie w próżni, w każdej chwili gotowe, jak przynajmniej się zdawało, do wykonania nakazanego manewru. Oczekiwały na rozkazy& które nie nadchodziły. I jak na razie nic nie wskazywało na to, że wkrótce jakieś miałyby nadejść.
Sięgnął do kieszeni swego wojskowego płaszcza i gmerał w niej przez chwilę, póki nie wyciągnął ozdobnej zapalniczki. Zapalił cygaro i zaciągnął się mocno, zastanawiając się, jak długo jeszcze będzie to trwało. Oczekiwanie. Do diabła, dobrze będzie wejść do akcji. Oczywiście, jeśli załatwią całe mnóstwo drobnych spraw tutaj. Powoli się do tego przyzwyczajał, ale był już coraz bardziej zirytowany tą sytuacją. Nie byli gotowi do działania, a czas mijał. Już przywykł do tego, że czeka na rozwiązanie kilku istotnych problemów, tak jak przywykł do kapitańskiej kajuty i do zapasu cygar i wina w schowku, którymi pozwalał sobie delektować się przez ostatnie dni. Właściwie to przywykł ostatnio do wielu rzeczy.
Nacisnął guzik na panelu koło okna i delikatne szyby zostały przykryte neostalowymi zasłonami, zabezpieczającymi je przed ogniem wroga. Dobrze zdawał sobie sprawę, jak duże ryzyko wiąże się z umieszczaniem takich okien na statku gwiezdnym. Były na tyle grube i wytrzymałe, by nie dało się stłuc ich uderzeniem pięścią czy kopnięciem, ale wystarczyłoby lekkie trafienie z małokalibrowej broni... dziękował Bogu za te metalowe osłony. Gdy powoli przesłaniały mu widok, którym zdążył się już nacieszyć, zaczął, chyba po raz setny, zastanawiać się, jak doszło do tego, że stał tutaj, na nowym statku z nową załogą. Doskonale pamiętał tamte dni. Wtedy jeszcze służył jako pierwszy oficer na pokładzie Alastora. W czasie dwugodzinnej bitwy z Auvelianami o kolonię Cuban okręt ten doznał poważnych zniszczeń, uszkodzeniu uległy drugi reaktor i systemy komputerowego kierowania ogniem. Kapitan został zabity wskutek ostatniej salwy wroga, więc zgodnie ze standardową procedurą dowództwo objął Anderson. Potem zaczęły się kłopoty. Anderson miał wtedy świadomość, że pakuje się w piekło, a jednak zignorował rozkazy admirała i wydał polecenie załodze, aby przystąpić do ataku na lewe skrzydło Auvelian. Było tam krucho z flotą GTU, kolejne niszczyciele padały w zasadzie jak muchy, uszkodzone i niezdolne do sprawnej walki. A wróg już kierował okręty inwazyjne na powierzchnię planety. Admirał najwyraźniej uznał, że Cuban można już spisać na straty i zamierzał wycofać flotę. Lecz Anderson miał inne zdanie. Jego desperacki atak wprawdzie spowodował dalsze naruszenie i tak już uszkodzonych systemów uzbrojenia okrętu i w efekcie ich zniszczenie, lecz obydwa statki inwazyjne wroga uległy unicestwieniu wskutek trafienia reaktorów, nim interweniowały jednostki wojenne Auvelian. A potem był jeszcze szaleńczy atak starodawną japońską metodą. Kamikaze, tak to chyba wtedy nazywali. Anderson sam się sobie dziwił, że podjął taką decyzję, dziwił się jeszcze bardziej, że załoga go posłuchała, ale tak czy inaczej byli już wtedy skończeni. Dorwali, zza grobu niemalże, okręt flagowy Auvelian, jak się później okazało. Bez statków inwazyjnych i bez dowódcy Auvelianie nie chcieli ryzykować przeprowadzenia desantu, a kontratak GTU obrócił ich w kosmiczny pył, oswabadzając także ocalałych z Alastora, których statek ratunkowy pochwycili nieprzyjaciele. To była chwila chwały, drogo zresztą okupionej. Potem zaczął się mniej przyjemny epizod, gdy Anderson jako tymczasowy dowódca niszczyciela został zaciągnięty przed sąd wojskowy i oskarżony o jawną niesubordynację i świadome złamanie rozkazów przełożonego. Był wtedy pewien, że jeśli nie odeślą go na kilka lat aresztu bądź nie wyrzucą z floty, to bez wątpliwości zdegradują i zniszczą mu karierę, która zaczynała się już rozwijać. Przez pierwszy tydzień rozprawy wszystko się na to zanosiło. Potem jednak stał się cud. On był nie mniej zdziwiony od pozostałych, gdy sama Rada GTU wstawiła się za nim w uznaniu jego zasług. Do akcji wkroczyły także media. Admirał Antonow, pod którym Anderson wtedy służył, nagle zmienił nastawienie i wystąpił o przyznanie mu odznaczenia. Skończyło się więc na tym, że zamiast kary dostał komandora.
Zatem teraz stał na pokładzie własnego okrętu, jako dowódca. Warto dodać, okrętu dopiero co wyprowadzonego ze stoczni i wyraźnie takiego, przy którym Firma nie zawracała sobie głowy drobiazgami... Nie wspominając już o załodze. Byli to ludzie o równie dużym przebiegu, jak okręt. Młodzi, którzy dopiero co otrzymali dyplomy z akademii. Niektórzy mieli i osiemnaście lat. Widać było po ich zachowaniu, że niedawno ukończyli akademię. Zawsze wypełniali obowiązki nadto gorliwie, zawsze zbyt ochoczo salutowali i zawsze przemawiali do kapitana bądź oficerów zbyt uroczyście. Banda młodych nadgorliwców.
Zaledwie o tym pomyślał, gdy do jego kajuty wkroczył adiutant z plikiem papierów, noszący mundur, który wydawał się może nawet zbyt schludny. Podszedł do Andersona krokiem marszowym i przemówił denerwująco oficjalnym tonem.
- Komandorze, przysyła mnie trzeci oficer. Raport, którego pan żądał, jest gotowy.
Jak dotąd do załogi nie trafiały jego żale związane ze zbyt surową dyscypliną na okręcie, za którą nigdy nie przepadał.
- Dobrze - mruknął, wyciągając rękę - Proszę mi to dać.
Adiutant oddał mu dokument. Anderson wymamrotał, że może odejść. Podoficer jednak nie ruszył się z miejsca, jakby nie rozumiejąc.
- Odmaszerować!
Tym razem Anderson powiedział to głośno i wyraźnie. Wreszcie poskutkowało i już po chwili był znowu sam. Usiadł przy biurku, analizując treść raportu. Lektura bynajmniej nie poprawiła mu humoru.
Systemy kierowania uzbrojeniem wciąż nie były sprawne. Tarcze energetyczne zresztą też. Jeden z reaktorów nadal nie działał, a jak dotąd nie dostali żadnych części do napraw, skierowania do doków ani nawet zaopatrzenia. Przecież nadal nie mieli amunicji.
Po prostu idiotyczne, pomyślał. Wina i cygar pod dostatkiem, już zdążył się poczuć niemal jak w luksusowym hotelu, a nadal nie posiadali tego, co było im naprawdę potrzebne. Marzyła mu się jakaś walka, a na razie nie mieli nawet czym walczyć.
Anderson miał jakie takie pojęcie o polityce wewnętrznej floty i wiedział, że to wszystko to skutek pośpiechu ostatnich czasów. Rząd chciał jak najszybciej rozbudować flotę, stąd te niedociągnięcia w wyposażaniu nowo zbudowanych okrętów i coraz młodsi ludzie w miejsce załogi.
Jak na razie pośpiech nikomu nie wychodził na dobre. Każdy to widział, tylko nie ci kretyni z rządu. Wszelkie skargi nowych dowódców woleli zrzucać na barki Dowództwa Floty, które, z tego, co wiedział, już miało natłok drobnych spraw związanych z nową flotą.
- Kiedy przyjdzie nasza kolej? - pytanie to zadał na głos
Męczyło go to oczekiwanie. Męczyły go te nieznośne drobne sprawunki do załatwienia. Naprawdę dobrze by było przystąpić do akcji. Albo chociaż zmienić stanowisko. Ziemia da sobie radę, flota jest teraz potrzebna gdzie indziej...
Spojrzał na kalendarz... do licha, tkwią tu już miesiąc? Jak ten czas leci. Zanotował coś pod nową datą. Był już 22 kwietnia czasu alfa, rok 3282.
- 2 -
Jake Deckard przechadzał się sterylnymi korytarzami stacji Tango 12B. Korzystał z chwili wolnego czasu, jaki mu na dziś pozostał, pozwalając sobie na małe odprężenie. Był zmęczony całodzienną papierkową robotą, a wiedział, że czeka go jeszcze kilka takich dni.
Rany, jak on nienawidził papierkowej roboty. To było chyba gorsze niż walka. Był sierżantem XIV Brygady Desantowej GTU, zatem wiedział coś o tym.
Po ostatniej akcji na Toerdenie, gdy udało im się zakończyć krótką, lecz ciężką kampanię spektakularnym sukcesem, nastała chwila spokoju. Wciąż wspominał zgiełk bitwy, przelewaną krew i działania mas lekkiej piechoty wspomaganej przez armię pancerną oraz ogień okrętów z orbity. Toerden był przeklęty, zajęty przez Ildan i ich stworzone metodą zaawansowanej genetyki potwory, których hordy zostały przerzucone na tę neutralną ludzką kolonię i rozpoczęły rzeź. Lokalny niewielki garnizon, wspomożony zebranymi naprędce małymi posiłkami, nie miał szans. Gdy bestie położyły trupem ostatniego żołnierza GTU, eksterminacja dotknęła ludności cywilnej. Jake wciąż czuł obrzydzenie, gdy przypominał sobie, jak wkraczali do miast zamienionych przez sterowane centralnie potwory w wylęgarnie kolejnych potworów. Przypomniały mu się trofea zwycięzców - ludzie obdarci ze skóry i powieszeni pod sufitem swych mieszkań za nogi. Nie chciał tego więcej oglądać. Dobrze, że bestie, wspomagane zresztą później przez Auvelian, spotkała zasłużona kara. Wojska GTU zwyciężyły, zanim Ildanie uznali, że czas skolonizować podbitą planetę. Straty były jednak znaczne. Oficerowie oceniali, że po kampanii pozostało im jedynie dwadzieścia pięć procent początkowych sił. Bestie zostały pokonane, ale trzeba im przyznać, że dały ludziom niezły wycisk.
W sumie cwani ci Ildanie, pomyślał Jake. Bardziej, niż ludzie. Oni nie szafują własnymi obywatelami w celach militarnych, tylko wyręczają się hodowanymi potworami, uzbrojonymi nie w karabiny i działa, lecz ostre jak brzytwa zęby i pazury, żrący kwas i grube chitynowe pancerze. Do tego atakujące sporymi stadami. Rany, czemu ludzie jeszcze na coś takiego nie wpadli?
Może dlatego, że chcą uchodzić za cywilizowanych. Tylko, że to nie idzie w parze z tym, że nie zależy im zbytnio na życiu żołnierzy. Szkolenie zostało poszerzone, ale wciąż pozostawiało wiele do życzenia i na wojnę posyłano wręcz dzieciaki, które może i umiały posługiwać się bronią, ale brakowało im wprawy. W rezultacie ginęły masowo. W gruncie rzeczy ludzie skolonizowali już przeszło pięćdziesiąt planet, teoretycznie mogą sobie pozwolić na duże straty...
Idąc dalej korytarzem, minął rząd okien po lewej, z których rozciągał się widok na Calhoun, planetę, na straży której stała zawieszona na orbicie stacja. Skręcił w prawo, w boczne przejście i wszedł do mesy.
Była już 23.00 lokalnego czasu, więc nie dziwił się, że mesa była kompletnie opustoszała. Wszyscy szykowali się do nocnego spoczynku. Spali średnio 6 godzin na dobę, więc większość z nich dziękowała, że mieli nieograniczony dostęp do kawy - wynalazku, którego wiek nie umniejszył geniuszu. Sam sierżant uważał kofeinę za błogosławieństwo.
W głębi mesy znajdował się bufet, gdzie wolni żołnierze wydawali swój żołd na trunki wszelakie. Alkohol był w armii GTU dość powszechny, ale jego picie było dozwolone jedynie w ściśle określonym wolnym czasie i z umiarem. Niestosowanie się do zaleceń przełożonych w tej materii oraz upijanie się były bardzo surowo karane. Gdy Deckard spojrzał na bar, nabrał ochoty na kupienie czegoś do picia. Niestety nie mógł tego teraz zrobić. Choćby z tego względu, że za bufetem było pusto, ciemno, i nikt by go nie obsłużył.
Usiadł na ławie przy jednym ze stołów. Oparł łokcie o blat i przetarł twarz dłońmi, jakby oczekiwał, że zetrze z siebie zmęczenie. Naprawdę nienawidził papierkowej roboty.
- Boże... - zajęczał - Oddałbym wszystko za drinka.
Zaledwie to powiedział, czyjaś ręka sięgnęła ponad jego pochyloną głową i postawiła przed nim na stole butelkę bursztynowego płynu, jakiejś nieznanej mu marki. To dziwne, nie rozpoznawał nawet liter na etykiecie& może to dlatego, że był taki zmęczony. Powinien zaraz się położyć. Im wcześniej zaśnie, tym lepiej wypocznie.
Podniósł głowę. To był porucznik Jan Kalinowski, wysoki, postawny blondyn, dowódca czternastego plutonu XIV Brygady, w skład którego wchodziła drużyna Deckarda. Był znany ze swoich poufałych stosunków z podoficerami oraz idealistycznych przekonań. Miał na sobie wyświechtany mundur, który wyglądał, jakby udał się w nim na imprezę w spelunie. Podążył teraz ku barowi i wyciągnął spod lady dwa małe, czyste kieliszki.
- Witam, sierżancie Deckard - odezwał się do niego - Pan też nie śpi?
- Taaaa... Daj mi się napić.
- Po to właśnie wziąłem dwa kieliszki. Słyszałem bardzo dobrze, jak mówiłeś, że oddasz wszystko za drinka - przez jego znużoną twarz przebiegł uśmiech - Ale nie będę wykorzystywał sytuacji. Nie jestem urzędasem od kruczków prawnych.
Postawił szklanice na stole, nalał i usiadł naprzeciwko Deckarda. Najwyraźniej liczył na konwersację. Sierżant był taki znudzony, że w sumie chętnie przystał na tą niewypowiedzianą przez porucznika propozycję.
- Co dali ci do roboty ostatnio? - zapytał
- To samo, co tobie. Papiery, papiery... zaczynam wariować. Od czasu, gdy Rada powzięła projekt utworzenia nowej floty, wysłali całkiem sporo oficerów do pomocy ludziom z biura. Stale są jakieś problemy. Kadry, nowi oficerowie, załogi. Do tego, o ile wiem, w systemie Rheah robi się coraz goręcej.
- Dobrze, może poślą nas do walki
Sam się sobie dziwił, że tak się do tego palił. Wojna oznacza ryzyko śmierci, czy naprawdę było mu do tego tak spieszno?
- Nie obawiasz się? - zapytał Kalinowski, wypowiadając na głos wątpliwości Deckarda
Jakby czytał mu w myślach. Telepata cholerny.
- Trochę.
Sięgnął po kieliszek.
- Masz tego więcej? - zapytał, przyglądając się bursztynowemu płynowi
- Tylko tę butelkę. Jak chcesz jeszcze trochę, będziesz mi winien przysługę, kosztował mnie cały żołd. Uważaj, jest bardzo mocny.
Deckard nie zwrócił na ostrzeżenie specjalnej uwagi. Był obeznany z alkoholami, wiec przytknął kieliszek do warg i pociągnął zdrowo.
I w chwilę później uderzył w głośny kaszel, omal nie wypluwając połkniętego trunku. Płyn dosłownie wypalił mu gardło. Gdy po chwili odzyskał oddech, zwrócił się ze zdumieniem do porucznika.
- Rany, płynny ogień. Skąd to masz? Ktoś ci to opchnął za cały żołd, tak?
- Zgadza się - porucznik skinął głową na znak potwierdzenia - Namówiłem jednego z jaszczurów.
- Jaszczurów?
Deckard niemal wstał z miejsca, tak się zdumiał. Szeroko otworzył oczy.
- Oni tu są?
- Nie wiedziałeś? Przyszli dzisiaj jako wzmocnienie. Jeszcze jedno symboliczne wsparcie na znak przyjaźni, oby się utrzymała. Liczę, że pokażą nam, co potrafią.
- Ilu?
- Nie jestem pewien. Około dwustu.
Deckard był całkiem zdziwiony. Oczywiście wiedział sporo o jaszczurach. Kto nie wiedział. On sam spotkał nawet kilku osobiście.
Jaszczury były rasą inteligentnych, człekokształtnych gadów, którą ludzie napotkali w 3098 roku. Oni sami mieli w swym języku własne, dziwnie brzmiące dla ludzkiego ucha miano - Sthresis - lecz ludzie już dawno ochrzcili je mianem jaszczurów. Zamieszkiwali bujną planetę Sthresius, o warunkach naturalnych bardzo podobnych do ziemskich i takiej też historii. Ta ostatnia pozbawiona była jednak faktu wymarcia wielkich gadów, czego efekt - istnienie jaszczurów - był teraz dobrze widoczny.
Ich napotkanie było punktem zwrotnym w ludzkiej ekspansji. W tamtych czasach ludzkość z dzisiejszego punktu widzenia sięgnęła apogeum barbarzyństwa. Ludzie uznawali się wówczas za panów wszechświata, upojeni swym sukcesem w kolonizacji przestrzeni i potęgą technologiczną i militarną, po jaką sięgnęli. Zdawało się, że nie ma na nich mocnych.
Każdy człowiek był boleśnie świadom, że w tamtym okresie GTU zajęła kilka światów zaludnionych przez inteligentne formy życia, które spotkała całkowita eksterminacja. Ludzie wstydzili się teraz swych czynów, marząc o wymazaniu ich z pamięci.
W latach pięćdziesiątych XX wieku, a nawet i przez jakiś czas później, ludzie tworzyli znaczne ilości dzieł filmowych lub literackich, w których agresywne rasy obcych istot atakowały Ziemię z zamiarem jej zniszczenia. Kalinowski jak na żołnierza bardzo interesował się historią, niekiedy racząc sierżanta różnorakimi informacjami, toteż ten drugi wiedział o dawnej twórczości Ziemian. Jednak to nie obcy gatunek, lecz ludzie mieli się okazać potworami, przemierzającymi galaktykę i niszczącymi każde istnienie, wymykające się ich standardom doskonałości.
I w takich warunkach, w pamiętnym roku 3098, na drodze dalszej ludzkiej ekspansji znalazły się jaszczury. Ich technologia stała na niższym poziomie, niż ludzi, flota również była w fazie zaledwie eksperymentalnej. Jednak armia Terran, podobnie jak dzisiejsza, składała się z gromady niedoświadczonych rekrutów i dowódców o doświadczeniu nabytym tylko w walce ze znacznie słabszymi militarnie gatunkami. Jaszczury natomiast szybko okazały się być rasą nie tylko waleczną i gotową zginąć w obronie ojczyzny, lecz także dysponującą armią wręcz elitarną, w porównaniu z którą ludzie nie umieli nawet dobrze posługiwać się bronią. Ludzie mieli pulsacyjne karabiny laserowe TC-200, ich wszystkie jednostki dysponowały tarczami energetycznymi, chroniącymi je przed ostrzałem (nie były co prawda niewyczerpywalne, a te chroniące piechotę miały bardzo małą moc). Mieli flotę, która w każdym momencie mogła położyć przytłaczający ogień z orbity. Co gorsza dla jaszczurów, ludzie mieli więcej żołnierzy. Lecz wojnę wygrały inteligentne gady. Ich sukces przyspieszyła globalizacja ich planety, gdyż przed ludzkim atakiem pozostawali skłóceni i podzieleni tradycyjnie na państwa i narody.
W kłopotliwą sytuację wprawiła wtedy GTU nie tylko utrata potężnej bitnej armii, lecz również fakt, iż jaszczury okazały się na tyle przedsiębiorczą i rozumną rasą, że zdołali przynajmniej częściowo skopiować co istotniejsze technologie ziemskie, dzięki przejęciu niektórych statków bojowych GTU. Dzięki temu niedługo potem zabrali się za kolonizację innych światów oraz międzygwiezdne podróże. Kluczowy był tu napęd nadprzestrzenny, który stał się standardowym wyposażeniem także i jaszczurzych krążowników. Sthresianie rozwijali się w pokoju przez kilkadziesiąt lat, jako że ludzie zbagatelizowali zagrożenie, jakie stanowiły jaszczury, sądząc, iż spustoszenia spowodowane przez siły inwazyjne uniemożliwią im łatwą odbudowę cywilizacji. Poczynione przez ludzi szkody istotnie były kolosalne, a sthresiańskiej rasie przez pewien okres czasu zagrażał głód, jednak okazały się możliwe do odrobienia. Kolejny kontakt między obiema rasami nastąpił dopiero w pół wieku później - nieopodal jednej ze świeżo założonych jaszczurzych kolonii. Chcąc nie dopuścić do ekspansji konkurenta w kosmosie, ludzie nie zaprzestali konfliktu, rzucając do walki coraz to nowe siły i atakując zakładane przez jaszczury kolonie. Cały ten etap wojen terrańsko-sthresiańskich, powszechnie nazywany po prostu bitwą o kolonie, okazał się jednak kolejnym sukcesem gadów. Żadna z przeprowadzonych inwazji na ich młode kolonie nie odniosła skutku, zaś jaszczury pokonały ludzką flotę w licznych bitwach. Seria upokarzających klęsk oraz długa lista strat były następnym kubłem zimnej wody dla GTU. Terranie przestali ostatecznie wierzyć we własną potęgę i niezwyciężoność. Jednocześnie doszukiwano się przyczyn sukcesów obcej rasy. Niektórzy obarczali winą nieudolność oficerów GTU oraz niewystarczające wyszkolenie żołnierzy, co było częściowo prawdą. Sthresianie byli po prostu lepiej stworzeni i przystosowani do wojny, niż ludzie, tak wyszkoleniem oraz doświadczeniem, jak i biologicznie.
Kolejny, jeszcze większy szok ludzie przeżyli, gdy jaszczury, atakowane przez nich w kolejnych latach militarnie, przyjęły znaną już za ziemskiej starożytności maksymę, że najlepszą obroną jest atak - i przeprowadziły inwazję na Ziemię. Jakby było tego mało, inwazja ta zakończyła się pełnym sukcesem, gdy padł ostatni garnizon ludzi na macierzystej planecie. Zwycięstwo to nie gwarantowało jaszczurom całkowitego powodzenia - ludzie już wtedy dysponowali niejedną liczną flotą oraz armią, niejedną samowystarczalną kolonią i mogli bez problemu przeprowadzić kontratak. Jaszczury zaś nie miały na tyle potężnego przemysłu, by nadążać za ludźmi z produkcją i szkoleniem. Jednak wybitnie trafiony okazał się efekt psychologiczny. Ludzie uznawali Ziemię za fortecę nie do zdobycia, więc wieść o jej upadku rozprzestrzeniła się z prędkością burzy, powodując masową panikę w ludzkich koloniach, które kolejno uznawały zwycięstwo jaszczurów. Gady skrzętnie wykorzystały ten fakt i wysłały do ludzkich kolonii swe wojska, które przystąpiły do niemal całkowitego rozbrojenia GTU. Poza tym jednak nie zastosowały żadnych represji wobec pokonanych ludzi. Okupowały kolonie ludzkie, uznające ich zwierzchnictwo, przez około wiek, zgarniając z każdej z nich niewielki procent wydobywanych surowców, co przyspieszyło ich rozwój militarny i cywilizacyjny. Rozbudowały gwiezdną flotę wojenną do znacznych rozmiarów. Ponadto wydębiły od ludzi kilka kolejnych technologicznych bajerów, jakich wciąż wtedy nie znały. Udało im się naonczas między innymi skonstruować prymitywne namiastki stosowanych przez ludzi tarcz energetycznych oraz poznali sekret hibernacji, która była nieodzowna na loty międzygalaktyczne w celu nie zużywania cennych zasobów w czasie podróży. Poza tą eksploatacją nie dokonały jednak jakiejkolwiek degradacji ludzkiej rasy, a GTU istniała nadal jako jednostka polityczna. Tyle, że nie posiadała już żadnej siły militarnej, a jej działania nie mogły wykraczać poza nadzór rządu sthresiańskiego - choć ten nie był bardzo ścisły. Sthresianom zależało przede wszystkim na tym, aby ludzie przestali stanowić dla nich zagrożenie, nie podjęli więc żadnych działań mających na celu obrócenie ich w niewolę, narzucenie im obcych praw czy też stworzenie siatki inwigilacyjnej oraz aparatu policyjnego.
Okupacja powoli ustępowała, gdy wybuchały na planetach kolejne powstania, których tłumienie przychodziło jaszczurom z coraz większym trudem. Co więcej, sytuację gadów utrudniało wplątanie się w wojnę z sojuszem ildańsko-auveliańskim, podczas której zmuszeni byli chronić zarówno własne, jak i ludzkie kolonie. Gdy zaś stacjonujące na Revai statki ludzi zaatakowały garnizon uzurpatorów, zmuszając ich do wycofania się, a planetę opanowały tłumy uzbrojonych rebeliantów, jaszczury ostatecznie zrezygnowały z dalszej okupacji, wycofując się z kolejnych światów w obawie przed rozprzestrzenianiem się fali ogólnoplanetarnych rebelii. Pozostawiły sobie jedynie planetę Akios, która przemieniła się wkrótce w istny neutralny azyl, gdzie mieszkać mogli swobodnie przedstawiciele wszystkich ras znanego wszechświata. Pieczę wojskową i administracyjną nad tym światem po dziś dzień jednak utrzymywały jaszczury.
Ludzie cieszyli się odzyskaną pełnią swobody od dwudziestu pięciu lat, jednak w tym relatywnie krótkim czasie zdołali bardzo szybko odbudować większość swej militarnej potęgi. Porzucili jednak uroczyście dawną agresywną ekspansję, uznając wyższość dyplomacji i zdrowego rozsądku.
Jaszczury deklarowały przyjazne zamiary wobec ludzi, nie chcąc dalszej wojny. Epizod ich historii związany z batalią przeciwko GTU jednakowoż napawał ich nadal nieskrywaną dumą. Trudno im było się dziwić.
Teraz zaś sierżant Jake Deckard usłyszał od Kalinowskiego, że przybył cały, w sumie nieduży, kontyngent przedstawicieli tej rasy, by wspomóc ich w walce. Wreszcie odzyskał głos po chwilowej refleksji, w czasie której porucznik w milczeniu wychylił własną porcję trunku. Nie zniósł tego lepiej od Deckarda.
- Czy przydzielą którychś z nich do naszej kompanii? - zapytał
- O ile mi wiadomo, tak. Dostaniemy ich dwudziestu. Już z rana nadejdzie oficjalny nakaz, abyśmy byli im gościnni.
Deckard roześmiał się cicho.
- A co ty o tym sądzisz? Czy dobrze będzie mieć ich po naszej stronie?
- Nie wiem. Ale jeśli to, co o nich mówią, jest prawdą, z chęcią poobserwuję ich w walce. Mam tylko nadzieję, że znają esperanto lepiej niż ten, od którego wyłudziłem flaszkę.
Esperanto był sztucznym językiem zaprojektowanym pod koniec XIX wieku przez Ludwika Zamenhofa jako język międzynarodowy. Ludzkość doceniła go w pełni dopiero w roku 2236, kiedy cała planeta czyniła przygotowania do całkowitej globalizacji. Był on prosty i łatwy do nauczenia się. Wystarczyła niewielka znajomość zasad gramatyki, aby władać nim doskonale. Z tego powodu to on został ostatecznie wybrany na urzędowy język Globalnej Terrańskiej Unii, wypierając poprzedniego kandydata - język angielski. Ten ostatni, podobnie jak zresztą inne tradycyjne języki, nie wyginął jednak całkowicie i często korzystano z niego w pewnych dziedzinach, jak choćby w wojskowej nomenklaturze czy nazewnictwie statków.
- I chyba sam się o tym przekonam - ciągnął Kalinowski - Mam jutro załatwić przydziały naszym dzielnym sojusznikom.
- Wygląda na to, że będzie ciekawie. Cóż, muszę lecieć, jak się zaraz nie położę, jutro będę nieprzytomny. Dzięki za drinka.
Deckard wstał, pożegnał się z porucznikiem i udał się do swojej kwatery. Liczył, że zanim zmoże go sen, uporządkuje jeszcze papiery w biurze, ale był już zbyt zmęczony. Położył się i niemal natychmiast zasnął.
- 3 -
Isador Taven przerwał nagle medytację. Coś zakłóciło jego wewnętrzny spokój. To było jednakże takie odległe... nie zdziwiłby się, gdyby ktoś wzywał jego pomocy z sąsiedniego układu planetarnego.
Właśnie przebywał w świątyni psioników na Daaronie. Była to jego rodzinna planeta - tu się urodził, wychował, tu przeszedł gruntowną edukację na szanowanego psionika Zakonu, teraz zaś był jego członkiem, przebywając służbowo w tutejszej świątyni i zajmując się nowicjuszami. Był uznawany za bardzo młodego i uzdolnionego psionika. Jako jeden z najmłodszych uzyskał rangę wyższego kapłana i został jednym z najmłodszych nauczycieli w historii Zakonu.
Mając 28 lat cieszył się niezwykłym jak na swój wiek poważaniem.
Psionicy istnieli w strukturach GTU od roku 2899, kiedy to u pierwszych ludzkich osobników objawiły się wyjątkowe uzdolnienia psychiczne. Utworzono Zakon, którego zadaniem było duchowe przewodnictwo ludzkiej rasy. Jego potęga rosła, gdy zasilały go kolejne szeregi wybranych. Wysoko postawieni członkowie Zakonu mieli dostęp do struktur państwowych i administracyjnych GTU, niżsi rangą byli wysyłani z armiami i brali udział w bitwach, stali też na straży skolonizowanych planet. Potęga ich umysłu, która pozwalała im dokonywać różnych, niesamowitych form mentalnych ataków, siała postrach wśród nieprzyjaciół. Innymi słowy, historia Zakonu była ściśle związana z historią samej GTU.
Ostatnimi czasy jednak ich klasa przeżywała zastój. Liczba napływających wybranych zmalała, a stopa śmiertelności stała się dość wysoka wskutek wzmożenia działań wojennych w ostatnich latach. Tym niemniej Isador mógł czuć się dumny z faktu, że należy do Zakonu. Zwykli ludzie nazywali ich niekiedy magami, jako że efekty działania ich mocy jak żywo przypominały owoce ludzkiej wyobraźni z dawnych lat.
Gdy więc pozwalał wypocząć umysłowi po żmudnych ćwiczeniach, jego spoczynek przerwał ten nagły mentalny zew. Rozejrzał się po skromnie urządzonym pokoju, jakby spodziewał się tu czyjejś obecności. Panowała tu cisza, tylko wiszący na ścianie zegar odzywał się miarowo. Miał on dwie tarcze - jedna wskazywała lokalny czas daaroński, druga natomiast tak zwany czas alfa - czyli najprościej tłumacząc, czas panujący aktualnie na Ziemi. Czas alfa miał szczególne znaczenie - był traktowany jako miernik wieku ludzkiej rasy i to on był uwzględniany w historycznych kronikach.
Niespodziewanie drzwi do kwatery Isadora otworzyły się i ukazał się w nich młody nowicjusz Teos.
- Mistrzu - odezwał się swoim cichym głosem - Nasz wielki arcymistrz Gabriel cię wzywa.
W samą porę, pomyślał Isador, wstając z wyprofilowanego fotela medytacyjnego i kierując się ku drzwiom. Zdążył na szczęście przebrać się wcześniej z szat treningowych w służbowe. Psionicy nosili ozdobne, powłóczyste szaty z delikatnego jedwabiu, które w pewnym stopniu upodabniały ich do duchownych. Były eleganckie, ale mało wygodne. Isador bynajmniej nie był konserwatystą i zawsze uważał, że powinno się zmniejszyć tę surową klasztorną dyscyplinę. W świątyni Zakonu panował zazwyczaj rygor.
Szedł spokojnym krokiem w kierunku kwatery Arcymistrza Gabriela. Znał dobrze tego człowieka, to on szkolił go w sztuce wykorzystywania psionicznych mocy, jakie nosił w sobie umysł wybranego. Darzył go szacunkiem i wydawało mu się, że jest jego ulubionym wychowankiem. W każdym razie wskazywało na to jego przyjazne usposobienie do Isadora. Do nikogo się tak nie odnosił, nawet do równych mu rangą arcymistrzom. Traktował go wręcz jak bliskiego przyjaciela.
Gdy Isador dotarł na miejsce, Gabriel siedział za biurkiem, w pozycji sugerującej, że dokładnie wiedział, iż jego uczeń zjawi się tu w tej chwili. Niektórzy ludzie uważali, że telepatia jest standardową cechą psionika, lecz nie była to prawda. Gabriel był jednym z niewielu adeptów tej sztuki. Isador kształcił się w tej dziedzinie, lecz nie zdołał w pełni zapanować nad umiejętnością zgłębiania cudzych myśli.
- Witaj, Isadorze - powitał go Gabriel, uśmiechając się przyjaźnie; w tym uśmiechu czaiło się jednak tym razem coś jeszcze, nieomylny znak, że ma poważne wieści - Proszę, usiądź - gestem wskazał na fotel po drugiej stronie biurka
Isador posłuchał prośby mistrza. Milczał. Oczekiwał, że to Gabriel coś mu wyjawi.
- Miło cię widzieć - kontynuował starszy psionik - Może zechcesz się napić?
Co powiedziawszy, rozłożył lewą dłoń, kierując ją nieznacznie w stronę stojących na pobliskiej szafce kieliszków i butelki czerwonego wina. Wszystkie trzy przedmioty spowiła momentalnie błękitna poświata i nagle, unoszone mocą telekinezy kontrolowaną przez Gabriela, przemieściły się na blat biurka. Gabriel przerwał przepływ mocy i otworzył butelkę wina, nalewając je do obu kieliszków. Uśmiech nie znikał z jego twarzy.
- Jak ci się wiedzie, Isadorze? - zagadnął
- Wszystko jest w najlepszym porządku, dziękuję za troskę - odparł Isador; nie spodziewał się pogawędki
- Czy u twoich uczniów wszystko w porządku?
- Tegoroczni nowicjusze wypadają bardzo obiecująco. To bardzo uzdolnieni młodzi ludzie. Oceniam, że wyniki szkolenia przekroczą nasze najśmielsze oczekiwania.
Sięgnął i napił się wina, którym częstował go Gabriel.
- Miło mi to słyszeć. To, oczywiście, twoja zasługa - uśmiech arcymistrza stał się jeszcze szerszy
- Jest pan zbyt łaskawy - Isador nauczył się pokory, zanim jeszcze trafił do Zakonu
- A ty zbyt skromny - nagle Gabriel spoważniał - Mimo wszystko, nie wezwałem cię po to, byśmy napili się razem wina. Zapewne już się tego domyślasz.
- Tak, mistrzu. O ile się nie mylę, ostatnie wydarzenia coraz bardziej niepokoją Radę Zakonu.
- Zgadza się. Zanim przedstawię ci, po co cię tu wezwałem, chcę cię o coś zapytać
- Słucham.
- Czy wyczułeś zew na sferze mentalnej, niedawno, około piętnastu minut temu?
Isador był nieco zdumiony tym pytaniem. Nie śmiał zaprzeczyć.
- Tak, mistrzu. Było to bardzo odległe wezwanie. Nie jestem w stanie zidentyfikować ani źródła, ani określić, skąd...
Gabriel przerwał mu uniesioną dłonią.
- Cóż, nie rozczarowujesz mnie. Liczyłem, że i ty to poczułeś. Nasi najpotężniejsi psionicy od jakiegoś czasu wyczuwali te sygnały, lecz teraz był on znacznie mocniejszy. Obawiam się też, że mamy hipotezę... dość prawdopodobną zresztą, skąd mogą napływać te emanacje mocy.
Przerwał, ewidentnie dla efektu. Nastała chwila milczenia, po czym kontynuował.
- Jak mniemam, wiesz o pracach wykopaliskowych zakładanych na Neoterra w systemie Rheah.
- Tak, mistrzu. Według ostatnich raportów jest bardziej niż pewne, że natrafiliśmy na ślady starożytnej cywilizacji. Prowadzone są tam badania w celu ustalenia, z czym mamy do czynienia. Wiemy też o atakach na planetę i nie wykluczamy możliwości, że Auvelianie bądź Ildanie mają już swoją tajną bazę prowadzącą tam prace.
- Zgadza się, Isadorze. Natomiast Rada Zakonu wysuwa przypuszczenia, jakoby to, co odczuliśmy, było odzewem stamtąd. Być może jest to wiadomość pozostawiona przez tę cywilizację, czymkolwiek by nie była& albo też znamię niepojętej spuścizny bądź artefaktu.
Isador nie spodziewał się tego. Wiedział, że Gabriel jest mu bliskim przyjacielem, nie spodziewał się jednak, że udostępni mu informacje zastrzeżone dla Rady Zakonu. Niemniej niepokój z powodu naruszenia przez Gabriela standardowych procedur bezpieczeństwa szybko został stłumiony przez fascynację dla potencjalnego wielkiego odkrycia. Znajdowano już wcześniej liczne ślady starożytnej obcej cywilizacji, z których wnioskowano, że stała ona na niewiarygodnie wysokim poziomie. Marzono o odkryciu czegoś przełomowego w tej sprawie i wyglądało na to, że poszukiwania mogą się niebawem zakończyć sukcesem.
- Jakie środki podejmiemy w tej kwestii? - zapytał wreszcie, otrząsnąwszy się z zamyślenia
- W tej chwili mamy związane ręce - rzekł ponuro Gabriel - Sprawa leży w gestii Rady GTU i jeśli nie uzna tego za konieczne, nie będzie nas w nią angażować. Jest jednak bardzo prawdopodobne, że weźmiemy w tym udział, co potwierdza Rada, zatem już od dwóch tygodni czynimy przygotowania. Pierwsza drużyna psioników ma stawić się na granicznej planecie Calhoun i dołączyć do zbieranej tam armii. Dotychczasowo zgromadzono tam osiemnaście niszczycieli klasy Avenger oraz jeden okręt inwazyjny typu Apocalypse. Siły lądowe liczą sto tysięcy ludzi. Angaż tak znacznych sił Rada usprawiedliwia faktem, iż działania sił wojskowych nieprzyjaciela, głównie Auvelian, nasiliły się ostatnio. Podejrzewam zatem, że Dowództwo Floty nie poprzestanie na dotychczas zgromadzonych siłach. W każdym razie, my wyselekcjonowaliśmy już grupę psioników, którzy mieliby towarzyszyć wyprawie. Wciąż jednak jedno miejsce jest wolne.
- A zatem?
- Cóż, przeszedłem właśnie do sedna sprawy. Nadal istnieje prawdopodobieństwo, że cała ta sprawa zakończy się, zanim rozpoczną się wzmożone działania wojenne. Jednak stale musimy być gotowi na wszelką ewentualność. Na naradzie podjęliśmy decyzję, aby zaproponować ci udział w ekspedycji. Twój akces poparło kilku ważnych członków Zakonu, zatem jeśli wyrazisz takie życzenie, nie ma problemu, abyś otrzymał zlecenie towarzyszenia siłom ekspedycyjnym na planecie Neoterra. Tak, właśnie dlatego wyjawiłem ci tak istotne informacje, Isadorze - Gabriel pozwolił sobie na lekki uśmiech - Tkwisz w tym tak czy inaczej.
Isador był pewien, że jego nauczyciel posłużył się umiejętnością telepatii i doskonale odczytał jego wątpliwości związane z wyjawianiem tajemnic rządowych osobom do tego nieupoważnionym.
- Jaki mam czas na decyzję?
- Maksymalnie na tydzień przed odlotem. Zostaniesz powiadomiony o terminie.
Gabriel ponownie użył telekinezy, przez co szuflada w jego biurku sama się otworzyła. Sięgnął do środka i wyjął dokument.
- Po prostu przemyśl to, Isadorze - powiedział, wręczając mu papier - Jeśli wyrazisz takie życzenie, podpisz zgodę na udział.
- A co z moimi uczniami? - zapytał Isador, odbierając kartkę od Gabriela
- O to się nie martw. Znajdziemy ci zastępstwo. Oczywiście wolałbyś zapewne robić to, co lubisz. Po prostu zastanów się, wybór należy do ciebie. I pamiętaj, że pokładam w tobie wielkie nadzieje. Możesz odejść. Miłego dnia.
Isador wstał i powoli wyszedł z pokoju, trzymając w rękach dokument. Czy powinien się zgodzić? Nie brał jeszcze udziału w prawdziwej bitwie. A jego uczniowie& Gabriel miał rację, czuł zamiłowanie do tego, co robił. Doskonalił siebie, a także nowicjuszy, którzy pod jego okiem czynili takie postępy.
Jednak pomoc siłom militarnym GTU była równie istotną powinnością lojalnego członka Zakonu, jak kształcenie nowych kandydatów na psioników.
- 4 -
Hans Dietrich kolejny raz myślał nad ucieczką. Uciec stąd, przenieść się w spokojniejsze rejony galaktyki. A najlepiej przenieść się do innej galaktyki.
Jego rodzice byli jednymi z ostatnio przybyłych kolonistów na planecie Neoterra. Była to pierwsza planeta skolonizowana poza ludzką galaktyką. Nie minęło zresztą wiele czasu, jak stała się teatrem ostrych zmagań. Już dość dawno temu na planecie wylądowała ekspedycja Auvelian. Ta obca rasa od lat toczyła z GTU wojnę, której przedmiotem był spór o sektory Rheah oraz Frilea.
Auvelianie zostali po raz pierwszy napotkani podczas stuletniego okresu zwanego sthresiańską hegemonią. Pochodzili z planety o nazwie Auvernis i byli prawdopodobnie rasą bardzo wiekową, znacznie starszą niż ludzie. Mieli także reputację istot ekspansywnych, odkąd wraz z inną obcą rasą - Ildanami - wypowiedzieli wojnę Sthresianom. Konflikt dotknął w dużej mierze ludzkiego sektora galaktyki i stąd chłodne stosunki terrańsko-auveliańskie były powszechnie uznawane za efekt batalii Auvelian z jaszczurami, które mając ludzkie kolonie pod wojskową pieczą, stanęły w ich obronie. Gdy skończyła się obca okupacja planet GTU, Auvelianie nie zaprzestali walk z ludźmi, mając zamiar zagarnąć jak najwięcej zasobnych w cenne surowce światów. Jedną z zaatakowanych planet była właśnie rodzinna planeta Hansa Dietricha, Neoterra.
Początkowo niegroźna, auveliańska ekspedycja na Neoterra z czasem zaczynała poszerzać strefę okupacji, najwyraźniej wciąż zasilana z jednej z macierzystych baz wojskowych. Robiło się coraz niebezpieczniej. Władze zapewniały, że sytuacja jest pod kontrolą i wojskowy protektorat Neoterry z całkowitą pewnością stanowić będzie wystarczająco silną straż. Jak na razie jednak wśród ludności cywilnej szerzyła się panika.
Śledził bieżące informacje, zatem wiedział, że działania Auvelian mogą się nasilić. Rząd szykował posiłki, lecz nie poprawiało mu to nastroju. Wiedział, co to oznacza. Muszą się liczyć z możliwością wybuchu otwartej wojny. A przyczyna takiego stanu rzeczy leżała u podstaw badań nad obcą cywilizacją, jakie prowadzono, i za wyniki których każda ze znanych ras dałaby sobie głowę uciąć. Można to było ująć tak: kolejna wojna polityków. Niech to szlag, czemu te ich badania miałyby interesować zwykłych, szarych ludzi?
W razie czego ewakuują cywili. Taka była standardowa procedura. Ale był przekonany, że wynikną nieprzewidziane okoliczności, takie jak brak odpowiedniej ilości statków.
Opuścił redakcję po dniu pracy i poruszał się swoim antygrawitacyjnym pojazdem przez rodzinne miasto Davon, jadąc w stronę domu. Boże, przecież miał żonę i dziecko. Wyobrażał sobie, co by się stało, gdyby dopadła ich nawałnica wojny. Czy wytrzymałby ich stratę? Poważnie w to wątpił.
Nie, nie mogą tu pozostać, muszą stąd jak najszybciej uciec. Kłopot polegał na tym, że komunikacja między galaktykami nie była łatwa. Transport był utrudniony, ponadto niewiele statków kursowało między tak odległymi rejonami wszechświata i następny termin wypadał dość późno. Miał wrażenie, że prędzej nadejdzie wojna i wyniosą się stąd, o ile w ogóle im się to uda, nie płatnymi, zorganizowanymi liniami transportowymi, lecz statkami ewakuacyjnymi. Ostatecznie może to i dobrze. Za ewakuację nie zapłaciliby, natomiast regularne transporty były dość kosztowne. Do tego doszłyby jeszcze fundusze potrzebne na ustawienie się na nowej planecie. Akios był planetą najlepszą na przeprowadzkę, bezpieczną, z dala od rejonu walk, lecz problemem pozostawały finanse. Jak to zorganizować? Nie wiedział, czy nie nazywać w takim przypadku ewakuacji ułatwieniem wydostania się z tej sprawy.
Dobrnął wreszcie do domu. Panował dziś na ulicach spory ruch. Gdy wszedł na dziesiąte piętro wieżowca, w którym mieścił się jego apartament i przekroczył próg mieszkania, przy wejściu przywitała go żona, Amelia.
- Cześć, kochanie! - powiedziała, obdarzając go czułym pocałunkiem
Odpłaciłby się pewnie równie wielką czułością, gdyby nie był tak zmęczony i zakłopotany całą tą sytuacją. Tego dnia rzadko odzywał się do Amelii. Obiad zjadł w milczeniu, nie uśmiechając się nawet do swej sześcioletniej córki. Żona wiedziała, że jest z nim coś nie tak, próbowała z nim porozmawiać, ale udzielał wymijających odpowiedzi.
To kłopotliwe. Ostatnio gdy poruszył temat przeprowadzki, spotkało się to z kategoryczną odmową. Jak miał ją przekonać, że sytuacja jest zbyt poważna, by ją bagatelizować?
- 5 -
Komandor James Anderson jadł właśnie kolację wraz z innymi oficerami w eleganckiej, urządzonej ze znacznym jak na okręt wojenny przepychem mesie oficerskiej, gdy nagle zjawił się adiutant.
- Komandorze - zwrócił się w stronę Andersona - Melduję, że na pański prywatny komputer przyszły instrukcje z Dowództwa Floty. Przekaz poufny.
Anderson wstał, opuszczając bez słowa mesę i pozostawiając na wpół zjedzony posiłek. Szybkim krokiem udał się do swojej kajuty. Jeśli Dowództwo Floty miało zamiar przesłać tajne rozkazy czy instrukcje, zawsze przesyłało je na komunikator, do którego dostęp miał tylko dowódca jednostki.
Dotarłszy do kwatery, James usiadł przy biurku i włączył komunikator. Istotnie, zawierał nowy przekaz. Rozejrzał się niedbale po pomieszczeniu, upewniając się, iż jest sam, po czym otworzył wiadomość.
* * *
Od: Naczelne Dowództwo Floty GTU (Globalnej Terrańskiej Unii)
Do: Komandor porucznik James Horatio Anderson
Szanowny Panie Komandorze,
Mamy obowiązek poinformować Pana, iż zgodnie z rozkazem 230768A, przynależnym akcji o kryptonimie Zbawienie, otrzymuje Pan następujące instrukcje.
Dokładnie za trzy dni, dnia 26 kwietnia czasu alfa, najpóźniej o godzinie 16.00, Pański okręt klasy Avenger, Andromeda, ma się stawić na granicznej planecie Calhoun. Tam otrzyma Pan niezbędne zaopatrzenie i wykonane zostaną wszelkie naprawy i uzupełnienia. Tam również będzie Wasza tymczasowa pozycja bazowa. Po dotarciu otrzyma Pan dalsze instrukcje odnośnie przygotowywanej akcji.
Łączymy pozdrowienia i wyrazy szacunku.
* * *
Cudownie, pomyślał Anderson. Sam nie wiedział, czy cieszyć się, czy wściekać. Był zadowolony, że otrzymali wreszcie coś do roboty. Jakąś operację. Może to oznaczać jeśli nie walkę, to przynajmniej zmianę stanowiska. Był jednak również mocno poirytowany.
Kazali im gdzieś lecieć, ba, na dodatek kawał drogi, bo stąd do granicy ludzkiej przestrzeni nielicha trasa. Nie zastanowili się przy tym, że ich statek wciąż miał pewne niedociągnięcia. Jeden tylko reaktor produkował za mało mocy, żeby rozwinąć prędkość do nadprzestrzennej. Może gdyby zmagazynowali nadwyżkę energii w akumulatorach, daliby radę. Tak czy inaczej musieli podjąć ryzyko.
Wkrótce James powrócił do mesy, gdzie już wyczekiwano jego powrotu. Zrobiło się poruszenie, pozostali oficerowie albo przyglądali się z wyczekiwaniem, albo i nawet wstawali. Każdy chciał dowiedzieć się, co nakazuje im Dowództwo Floty. Czyżby mieli przestać tracić czas na bezowocnym zwisie w próżni na orbicie planety?
James lubił towarzystwo oficerów choćby z tego względu, że panowała wśród nich paradoksalnie mniej napięta atmosfera. Byli tu ludzie o przynajmniej niewielkim doświadczeniu bojowym, którzy traktowali procedury podobnie jak Anderson. To znaczy nie lubili zawracać sobie nimi głowy. Fakt, że usiłowali poznać treść wiadomości zastrzeżonej dla dowódcy jednostki, dowodził tego wyraźnie.
W tym szacownym gronie znajdował się i człowiek niewiele mniej doświadczony od niego. Miał stanowisko pierwszego oficera i jak na razie sukcesywnie uprzykrzał Andersonowi życie, zabierając głos zdecydowanie zbyt często i zdecydowanie zbyt często kwestionując słowa komandora. Jeszcze nie zaczęła się walka, oni przebywali najwyraźniej nie na okręcie wojennym klasy Avenger, lecz w jakimś luksusowym gwiezdnym hotelu, a już miał z kłopoty z oficerem. Co będzie, jeśli naprawdę przystąpią do akcji?
Koleś w gorącej wodzie kąpany, Anderson zawsze miał o nim takie zdanie. I właśnie teraz ów koleś skwapliwie dołączył do tych kilku osób oczekujących, że komandor zaraz wyjawi im, co zawierała wiadomość. Widocznie uważał, że skoro jest przeznaczona dla dowódcy, to Pierwszy też mógłby mieć do niej dostęp.
Anderson usiadł z powrotem na swoim miejscu przy stole, czekając na pytania.
- Panie komandorze, jakie dostaliśmy instrukcje? - zapytał Drugi
Anderson odczekał chwilę, nim udzielił odpowiedzi.
- Panowie, wygląda na to, że mamy się stąd wynieść. Jak najszybciej. Dostaliśmy nowe stanowisko.
- Gdzie?
- Gdzieś na granicy sektora. Dadzą nam wreszcie to, czego potrzebujemy od miesiąca. Przeprowadzimy naprawy instalacji i otrzymamy zaopatrzenie. Wreszcie będziemy w pełni sprawną jednostką.
- Komandorze - odezwał się Pierwszy - Jak twoim zdaniem mamy dolecieć do tego stanowiska, skoro nie mamy nawet dość mocy? - miał widocznie skłonność do wtykania palucha w jątrzącą się ranę
- Poruczniku, tak czy inaczej musimy znaleźć rozwiązanie. Czifie, czy damy radę zmagazynować w akumulatorach dość energii, aby przebyć ten dystans?
- Nie jestem pewien, komandorze. Gdzie mamy lecieć?
- Na planetę Calhoun.
- A, tak, wiem, o którą chodzi. To jakieś 230 lat świetlnych do przebycia.
- A więc?
- To będzie trudne, komandorze. Ale zrobimy, co w naszej mocy. Niczego nie obiecuję, ale postaram się, abyśmy dotarli do wyznaczonego miejsca we właściwym czasie.
- Dobrze.
Anderson westchnął i chwycił kieliszek z czerwonym winem, które popijał do kolacji. Opróżnili już wspólnie całą butelkę.
- A zatem, panowie - rzekł, unosząc naczynie - Za pomyślność.
Wychylił resztę napoju i nie mówiąc już ani słowa, wstał i wyszedł z mesy, zabierając ze sobą Trzeciego oraz czifa.
Jednego był całkowicie pewien. Coś się działo. Tylko gdzie? Słyszał wiele o ostatnich wydarzeniach na Neoterra, ale wszyscy byli przekonani, że to tylko przejściowy konflikt i w sektorze Rheah niebawem z powrotem nastanie spokój. Co w końcu mogło tak przyciągać wszystkich do tej planety?
To be continued...
Osoby używające więcej niż trzech wykrzykników lub pytajników naraz, to osoby z zaburzeniami własnej osobowości.
Dopóki nie skorzystałem z Internetu, nie wiedziałem, że na świecie jest tylu idiotów.
Terry Pratchett
Dopóki nie skorzystałem z Internetu, nie wiedziałem, że na świecie jest tylu idiotów.
Stanisław Lem
Post był edytowany 15 razy, ostatnio przez Der_SpeeDer ().