Zaginiona dziewczyna (Gone girl) czyli nowe dziecko Davida Finchera jest bardzo bardzo bardzo dobrym filmem. Obejrzałem go w dość przypadkowych okolicznościach ale po raz pierwszy od lat po jakimś seansie miałem tak ogromną ochotę zapalić szluga z wrażenia - a nie palę już wiele lat.
Zaczyna się banalnie, na zwykłej amerykańskiej prowincji zwykły amerykański dupkowaty mąż (bezbłędny w takiej roli Affleck) stwierdza że zaginęła jego żona. Ruszają poszukiwania, jednocześnie widz jest karmiony niewielkimi kawałkami retrospekcji pokazujących rise and fall zwykłego amerykańskiego małżeństwa. Coś w deseń Revolutionary Road (tyż świetne) tylko że w pewnym momencie z dramatu płynnie przechodzi w psychothriller.
Co w tym filmie jest takie dobre? Gra na lękach widza, w moim wypadku trafiona prosto w zęby. Lękach przed manipulacją, przed bezradnością, przed samosądem społeczności. Kolejna rzecz niezbędna aby mnie uwieść to wielowymiarowe postaci z których żadna nie była jednoznacznie dobra ani zła oraz relacje między nimi. Osobiście najbardziej podobało mi się ukazanie pępowinowego związku dorosłych bliźniąt który był ciekawszy niż związek Billy'ego i Brendy z SFU. Świetne było też zakończenie - niejasne, nieamerykańskie, otwarte do interpretacji.
Bardzo bardzo bardzo polecam. Takiego Interstallera Nolana ten film wciąga nosem. Jedną dziurką.
zgniły liberał/podły ateista